– Zażądał ode mnie, abym na niego nasiusiał. Ja, przerażony, nie rozumiem, co on krzyczy, a ten się drze: „Szczaj na mnie, szczaj na mnie!” Wyjąłem więc malutkiego i leję na ranę. W ten sposób uratowałem życie przedwojennemu attache kulturalnemu w Portugalii – zakończył swoją opowieść.
– I to rzeczywiście było skuteczne? – zdziwiła się Ewa.
– Bardzo. Nie gorsze od surowicy. Moje wahanie mogło go zabić.
– A widziałeś jakieś lwy? – spytała naiwnie Paulina.
– Niejednego. Kiedyś przyjechałem do znajomych na farmę, a tam totalna panika. Lew sforsował ogrodzenie, wpadł na podwórze i dostał się do klozetu. Takiej budki z serduszkiem w drzwiach. Wskoczył tam całym impetem i zatrzasnął za sobą drzwi. Skobelek po prostu opadł, zamykając klozecik od zewnątrz. Na dziedzińcu stali domownicy i goście, wszyscy z kieliszkami w rękach, bo odbywał się właśnie proszony obiad, i deliberowali, co zrobić z lwem, który szamotał się, pewnie też nieźle wystraszony, w środku sraczyka. Nikt nie miał dość odwagi, aby podejść i unieść skobelek. Lew coraz bardziej szalał, budka się trzęsła, a ludzie bali się, że zwierzę wpadnie w furię, gdy wydostanie się na wolność. W końcu zdecydowaliśmy, że ktoś wejdzie na klozetkę od góry i z dachu spróbuje otworzyć feralne drzwi. Lwisko ryczało. Murzyn zajął miejsce na dachu, a my, sześciu chłopa, ustawiliśmy się z bronią gotową do strzału. Tu muszę dodać, że farma, na której się to wydarzyło, stała na terenie rezerwatu i nie wolno tam było strzelać do zwierząt, chyba że w wypadku zagrożenia życia. Powoli, patykiem, chłopiec podważył skobel. Zwierzak naparł na drzwi i wyleciał na piach. Podniósł się, rozejrzał powoli i jak nie da dyla! Aż się za nim kurzyło. Wystraszył się, biedaczek, ale my też niezgorzej.
Historyjka Alberta wszystkim się podobała. Mam nadzieję, że i nas spotkają fajne przygody w Afryce. Pojedziemy do Kenii na ferie zimowe. Wtedy będzie tam chłodniej.
W pewnym momencie Fredzia stwierdziła:
– Czuję pewien niedosyt.
– Jaki niedosyt? Coś się stało? Czegoś brakuje? – zaniepokoiliśmy się.
– Tak, brakuje… Nie było żadnej historyjki o śledziach! Arturku! Zaniedbujesz się! – powiedziała i zaczęła się śmiać.
Wyjaśniliśmy mamie i Albertowi, że w Krakowie wpadliśmy w manię opowiadania anegdot śledziowych.
– Dzisiaj były już inne związane z wódką – próbowałam bronić Artura.
– Nie ma sprawy, chcesz o śledziu, masz o śledziu – rzekł Artur i opowiedział następującą historyjkę: – Kilka dni temu poszedłem do knajpy na wódkę i śledzia. – Spojrzał na oburzoną Fredzię i dodał: – Musiałem. W domu nie mogę liczyć na zrozumienie dla tych spraw. W gruncie rzeczy jestem bardzo samotny. – Przerwał na chwilę, wzruszony swoim smutnym losem. – Wypiłem wódeczkę, sięgam po śledzika, a on… Zatkało mnie. Śledzik wyraźnie do mnie mruga. Wódeczka była tylko jedna, nie mogło więc być mowy o żadnych omamach. Śledzik mrugnął do mnie jeszcze raz i mówi: „Arturku, przyjacielu drogi”. „Przyjacielu”, rozumiecie, do mnie, śledzik.
Słuchaliśmy z zapartym tchem. Nas też zatkało.
– Zerwałem się od stołu, porwałem śledzika, schowałem go pod marynarką na sercu i pobiegłem do domu. Przemyciłem go, ukryłem. Położyłem na talerzyku, na serwetce, na moim biurku, a drzwi zamknąłem na klucz. Siadłem naprzeciw niego i zaczęliśmy gadać o wszystkim – o samotności i przyjaźni, o życiu i śmierci, o etyce, mitologii i mitach, o tym, co wczoraj, i o tym, co jutro. Nigdy z nikim nie miałem tak intensywnego porozumienia. Świat, jego sprawy nabrały innego wymiaru, innej formy. Wszystko nareszcie zaczęło mi się układać, gdy nagle mój śledzik mówi, że musi wyjść. Zacząłem prosić, błagać, by nie wychodził, gdzie się będzie tłukł w taką fatalną pogodę. Powiedziałem: „Przyjacielu, bracie, nie opuszczaj mnie!” Nie dał się przekonać. Kategorycznie chciał wyjść. Uwiązałem go na sznurku, zbiegliśmy po schodach. Lał deszcz, a śledzik gnał w stronę Wisły. Dobiegł do mostu, ciągnąc mnie za sobą. Na moście bez chwili wahania, bez pożegnania, ten mój jedyny przyjaciel rzucił się do wody. – Tu Artur przerwał i cicho załkał. – Podbiegłem do balustrady. Światło latarni migotało, wichura szalała, a tam, w wodzie, łebek mego druha to się wynurzał, to znikał. Nagle pojawił się znowu i wrzasnął rozpaczliwie: „Artur! Artur! Ratuj! Tonę!” Wołałem: „Śledziku, mój przyjacielu!” Biegłem mostem, ale nie miałem dość odwagi, by rzucić się w tę zimną, zdradliwą toń.
Artur zamilkł, spuścił głowę, podparł ręką czoło.
Zapanowała cisza, a potem wszyscy wykrzyknęliśmy:
– No i co? Co dalej? Co się stało?
– Nie ma dalej – odparł śmiertelnie smutnym, zachrypniętym głosem Artur. – Nie ma dalej!
– Jak to nie ma? A śledź?
– Śledź… – wyszeptał tragicznym głosem – utonął.
– Jak to utonął? Śledź?!
– Tak to! – jęknął Turek histerycznie, łamiącym się głosem. – Utonął, bo oduczył się pływać.
Wszyscy milczeliśmy, porażeni rozmiarem tragedii. Pierwszy odezwał się Albert:
– Chapeau bas, Arturze, chapeau bas!
Fredzia przytuliła się do Turka, oparła głowę na jego ramieniu i powiedziała:
– To było wspaniałe, ale więcej nie chodź na wódeczkę do barów. Sam.
– Oczywiście, kochanie, nigdy więcej. Sam.
W poniedziałek, jak zwykle, wyszłam do szkoły na ósmą czterdzieści pięć. Pokonałam zaledwie parę metrów, gdy z wizgiem opon zatrzymała się obok mnie terenowa toyota. Wychylił się z niej dziwny koleś ze srebrną komorą – ten sam, który znalazł psa – i zaproponował, że mnie podwiezie. W pierwszej chwili odmówiłam, ale gdy zaczął nalegać, zgodziłam się. Diabeł mnie podkusił.
Byłam po prostu strasznie ciekawa, co to za jegomość z ukwiałkiem na głowie. No i wsiadłam. Do szkoły mam raptem dziesięć minut drogi, dużo więc z nim nie pokon-wersowałam. Spytałam, jak się nazywa. Odparł:
– Mmmolasy.
– A dalej?
– Tttyllko Mmmooolasy. Nnnie mma dddalej.
– Jak to nie ma? Musi być.
– Nno tto jeeest, aalle nnie zuużżżywwwam.
Tak powiedział. „Nie zużywam”. Spytałam, gdzie znalazł Gutka.
– Aa mmmałom goo nnnie ppprzejechał. Zz Kkkooorr-dddeckkieggo pppoodd kkołła mmi wwwysskkooczyyłłł.
Podjechaliśmy pod szkołę.
– Tteż tuu kkiedyśś chchchodziłłłemmm – pochwalił się z wyraźnym odcieniem dumy w głosie.
– A teraz gdzie chodzisz?„
– Ttaaamm – wskazał ręką w stronę rzeki.
– To znaczy?
– Nno… nna ggórkę. Ddo ssspppecjjjalllnej, zzznaaczy sssię.
– Aha – przytaknęłam machinalnie i wyskoczyłam z samochodu.
Akurat pod budą stała Dominika z Jasiem, więc pomachałam entuzjastycznie w kierunku odjeżdżającego kolesia, krzycząc:
– Dzięki!
Faceta nie było widać zza przyciemnionych szyb, a samochód robił pewne wrażenie.
– Kto to? – spytał Jasio.
– Podrywał mnie, pozwoliłam się podwieźć – rzuciłam niedbale. A co mi tam! Trochę bajeru przecież nie zawadzi.
– Świetne autko – powiedział marzycielsko Jasio. – Takie właśnie chciałbym mieć.
Pojawienie się Molasy, Molasego, Molasa… jak go zwał, tak go zwał… niewątpliwie pomogło mi wywołać pewien efekt.