„Swoją drogą – myślałam na pierwszej lekcji, nudnej jak zwykle chemii – niezły ze mnie przygłup”. Wsiadłam do samochodu nieznajomego faceta. Mógł mnie porwać, zgwałcić lub zamordować. Albo wszystko to naraz, czyli po kolei. Na dodatek okazał się gościem ze szkoły specjalnej o bardzo złej renomie.
Super. Jednak ze mnie idiotka do kwadratu. Nie mogę się nikomu przyznać do tej przygody, boby mnie tata i Fredzia zabili na miejscu. Nie musiałby tego robić Molas. Molasy.
Wróciłam do domu, zjadłam obiad, gdy odezwał się dzwonek u furtki. Poszłam otworzyć, a tam stał Molasa z głupią miną – jak zawsze. Ubrany był w śliczne zielono-żółte szorty malowane w tak zwane picassa, z krokiem na wysokości kolan. Cycuś po prostu. W ręku trzymał kilka kompaktów.
– Czcześćć – powiedział.
Jestem grzeczna, ma się te rzeczy, więc odpowiedziałam:
– Cześć.
– Mmam ppparę oooodjechaaaaanych kkommpaktów.
Mmoże bbyś, kkkuuurdde, kkkuppiłaa?
– Kurde, nie, dziękuję – odpowiedziałam dwornie i zaczęłam się wycofywać za furtkę. Powoli, nieznacznie, ale krok po kroku.
– Eeee, sssłuchaj, za jedneee pppięć zzłoodszów. Mmam Reeed Fffashioon, Bblack aand Whiiite, Mmachchine-hhhead.
To były niezłe tytuły i kusząca propozycja. Mimo to, powodowana poczuciem etyki, odmówiłam. Wydawał się strasznie smutny i zawiedziony. Aż mi się żal zrobiło. Aby go pocieszyć, powiedziałam:
– Wiesz, ja nie mam wieży.
– Aa kommmputttterr?
– Też nie mam – poszłam na całość.
Wyraźnie się zmartwił. Wyglądał jak zatroskana płaszczka. Taka ryba.
– Dzięki – rzuciłam i z ulgą zniknęłam za furtką.
Co za koleś!
Wieczorkiem znowu zadźwięczał dzwonek. Za furtką stał Molasa, dzierżąc w rękach srebrzystą niewielką wieżę. No, nie powiem, lekko mnie zatkało.
– Mmmasz – powiedział, wręczając mi wieżę.
– No co ty? Nie wezmę – broniłam się.
W tym momencie zadzwoniła komora. Ta srebrna. Na szyi. Gościu, żeby odebrać telefon, włożył mi wieżę w ręce. Trzymałam ją i słuchałam rozmowy.
– Cco?! Zzza małłło dałł? Jjakie zza mmmałłło! Lliczyć nnnnie uuumiesz. Pporrrąbbbało ććcię? Cco! Cco! Jja za tto nnie bbęędęę bbrraałł w ddduppęę. Zzieellinn naass zabbi-jje! Zzzzobbbaczczyszsz!
Wyłączył się, wziął ode mnie wieżę i powiedział jakby do siebie:
– Sspokko, sspokko.
Chwilę się zamyślił, a potem zwrócił się do mnie:
– Jjjest tttakki towwarrek. Chchceszsz? Jjjedna ssstó-weczkkka i jjjestt ttwojjja.
Popatrzyłam na sprzęt. Była to niezwykle atrakcyjna oferta, a cena po prostu z księżyca. Lecz etyka znowu zwyciężyła i żeby go zbyt nie zmartwić i nie zdenerwować, powiedziałam głupio:
– Nie mam tyle.
– Aa illle mmmasz? – zainteresował się.
– Nie, no… nic nie mam.
– Rrrrozłłożę ci na rrraty – zaproponował.
– Nie, dziękuję, nawet mi nie wolno takich rzeczy kupować. Tata by się gniewał.
To do niego dotarło, ale się zdziwił. Bardzo.
– Ggniewwwałłł ssie? Ppppowwiniien sssiięę ćcie-szyyyć, przećcież tto ttannnio.
Zignorowałam ten wątek, spytałam natomiast, zupełnie zresztą niepotrzebnie:
– Skąd to masz?
– Kkkkummmpppel sssię ooo ttto poootknąąął.
– Aha – zauważyłam inteligentnie.
– Ttto cco?
– Nic. Spadam, dzięki, ale nie przynoś mi więcej fantów. Nie kupuję towaru, nie mam kasy, i w ogóle.
Machnęłam mu łapką i zniknęłam za furtką, zostawiając go z rozdziawioną gębusią i wzgardzoną wieżą. Stał tak jeszcze, gdy się odwróciłam, wchodząc do domu. Widać dużo czasu zajmuje mu przyswajanie wiadomości.
Rano czekał na mnie w tym samym miejscu co wczoraj. Odmówiłam. Nie wsiadłam. Szłam aleją, a on trąbił, hamował, zatrzymywał się. Wkurzał mnie. Robił cyrk. W końcu wgramoliłam się do tej jego bryczki i zaczęłam go opieprzać. Położył uszy po sobie. Robił wrażenie maleńkiej, przestraszonej myszeczki. Kajał się. W ogóle był taki jakiś miły i bezbronny, że się przymknęłam. Wysiadłam pod szkołą, a on odjechał, jak zwykle, z poślizgiem. Kot przechodzący akurat drogą okazał się szybszy o ułamek sekundy i uszedł z życiem.
Tak było każdego dnia. I nie ma co ukrywać, miałam w Molasie wielbiciela. Zawoził mnie do szkoły, a czasem nawet odbierał. Chcąc nie chcąc, zaczęłam z nim gadać. Uczył się na ślusarza.
– Tto ooooodjechchanyy fffaachch – mówił.
Samochód kupił mu tato. Prawdę mówiąc, bałam się, że jest kradziony, ale twierdził, że nie. Spytałam, kim jest jego tata, co robi, że mu taką bryczkę fundnął. Molas odpowiedział:
– Mmmiinnisttremm.
Myślałam, że się przesłyszałam, ale nie. Powtórzył jeszcze raz, jąkając się w innych miejscach. Ministrem. Może zboru ewangelickiego? Słyszałam kiedyś o czymś takim.
– Nie – powiedział. – Miiinistreem kkultury.
Rany boskie! Wymiękłam.
Przekazałam „tacie tę rewelację. Najpierw jednak spytałam:
– Jak się nazywa minister kultury?
Tata zamyślił się głęboko.
– Molasa czy Molas, coś takiego.
Przyznałam się więc do tej znajomości, bo zawsze lepiej brzmi „syn ministra” niż „złodziej” czy „paser”.
– Z ramienia jakiej partii ten minister?
– No, nie wiem, coś ludowego chyba. Nawet na pewno.
Opowiedziałam tacie o Molasym: jak go poznałam, że to właśnie on znalazł naszego jamnika.
Nie wspomniałam ani słowem o kuszących fantach, które czasami przynosił. Spytałam go kiedyś, skąd je bierze. Zeznał, że koledzy z zawodówki mu dają, aby opchnął. Może jestem i głupia, ale zaczęłam takie typowo babskie gadanie, że to kradzione, że nie powinien itd.
Słuchał tego jak bajki o żelaznym wilku. Nie wiem, może on jest aktorem stulecia, ale robił wrażenie, jakby pierwszy raz słyszał, że kraść to brzydko.
Cóż, jestem wredna, ale oczywiście w jakiś sposób wiązałam to z profesją jego taty. Polityka, jak ogólnie się uważa, jest brudnym interesem. Okazało się, że nieszczęsna Molasa to sierota. W przenośni, a naprawdę – półsierota. Jego mama umarła dawno temu na grypę. Istny horror! Ojciec się nim w ogóle nie zajmował. Tylko jakieś Rosjanki czy Ukrainki.
Molas to istne dzikie dziecko. Jak Kaspar Hauser czy ktoś podobny. Wersja współczesna. Dorastał w wielkim domu zupełnie sam, mając za jedyne towarzystwo dwa zdziczałe psy podwórzowe. No i te często zmieniające się panie. O psach mówił z czułością, o ojcu ze strachem. Nie myślałam, że takie historie się zdarzają. Nic dziwnego, że jest opóźniony.
Polubiłam Molasa, było mi go żal. Został moim wielbicielem, to prawda, ale nie miało to żadnego podtekstu romansowego. Po prostu przykleił się, a ja, po wysłuchaniu jego historii, nie miałam sumienia się przed nim opędzać. Zaczął odwiedzać mnie w domu i przesiadywać coraz dłużej i dłużej.
Nie był męczącym domownikiem. Paulina i Honorata go polubiły. Tata też nie miał nic naprzeciwko – jak mówił Molasy. Rozwiązała się również zagadka jego imienia. Długo molestowany, Molasy przyznał się, cały czerwony ze wstydu, że ma na imię Engelbert. Postanowiłyśmy, że będziemy nazywać go Bercik, ale prawdę mówiąc, w ogóle się to nie przyjęło. Miał zbyt sugestywne nazwisko. Pozostał na zawsze Molasym, Molasem, Molasą. Lubiłam tworzyć nowe formy jego nazwiska, a Molasa to bawiło i czuł się w ten sposób wyróżniony. Ulubił sobie szczególnie Molasantego. Jak byłam zła, to go nazywałam Molasanciną cielęciną. Paulina wołała Molasku, Fredzia Melaso, tatuś Mollasso, a Artur – Molasieńko.
To ostatnie zdrobnienie najlepiej – tak przynajmniej twierdzi tata – oddaje funkcję, jaką pełnił Molas u nas w domu. Stał się po prostu naszym rezydentem. Facetem, który przychodził po szkole i siedział do nocy. Czasem było to męczące, ale na ogół nie zaprzątał niczyjej uwagi. Tkwił przed telewizorem, grał na komputerze lub pomagał w tak zwanych męskich pracach, wobec których tata wykazuje daleko idący dystans. Woził nas do szkoły, jeździłyśmy z nim po zakupy. Był pożytecznym członkiem rodziny. Taki trochę gapowaty starszy braciszek.