Po pewnym czasie zauważyłam, że Molasek trochę się ucywilizował. „Kurde” zniknęło z jego słownika. Zachowywał się ładnie przy stole, nauczył się naszej podstawowej zasady: łyżka do buzi, a nie odwrotnie. Miał z tym na początku duże kłopoty, ale szybko je zwalczył.
To był facet w porządku i gdyby go ten jego tatuś z przerostem ambicji nie zaniedbał, to na pewno nie chodziłby do żadnej szkoły specjalnej.
Powiedziałam to Molasowi, kazałam mu też pogadać ze starym o leczeniu jąkania. Fredka mnie napuściła, bym poruszyła ten temat. Powiedziała, że są specjalne poradnie i że to jest przypadłość do wyleczenia. Molassa bał się starego jak diabeł święconej wody, ale w końcu się odważył i wydukał swoją prośbę. Opowiadał mi potem, że jego tatko zbaraniał, jakby stół przemówił ludzkim głosem. Ale załatwił synowi terapię, która dała znakomite rezultaty: po paru miesiącach ćwiczeń Molas lekko się zacinał, i tyle.
Wybiegłam w tej historii do przodu, ale przy okazji Molasy odkryłam w sobie Makarenkę. Tak twierdzi Fredzia. Makarenko to był jakiś pedagog, który w sowieckiej Rosji resocjalizował młodych przestępców. No, aż tak źle z panem M. nie było. Drobny paser to najwyższy stopień, jaki osiągnął w bandyckim fachu.
Mama wyruszyła w podróż poślubną. Przyjechała do nas taksówką, która czekała, podczas gdy my dostałyśmy po buziaku i po stóweczce. „Na drobne wydatki” – powiedziała mama i odpłynęła w siną dal. Może zresztą wcale nie była ona sina, ta dal, tylko różowa. Mieli przecież w planach Wenecję, Florencję i Toskanię.
My zostałyśmy same z tatusiem, ale wcale nie byłyśmy z tego powodu smutne. To znaczy trochę byłyśmy, bo nie jest miło, kiedy własna matka traktuje cię jak psie gówno. No, może jestem dla niej niesprawiedliwa. Ale czy muszę być sprawiedliwa? Kłóciłam się o to z Fredzią. Nie dałam się przekonać. Nie będę dla mamy sprawiedliwa. Nie, i już. Tatę kocham, kocham Fredzię, a mama może spadać. Do Afryki albo na Marsa. Proszę bardzo, mi to wisi.
Ulało mi się. Trudno. Trzeba rozładowywać emocje, Fredzia zawsze tak twierdzi.
Namówiłam Molasa i pojechaliśmy jego autkiem przehulać całą tę kasę w Warszawie. Jak wiadomo, pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy. Kupiłam więc sobie spodnie, wąskie jak cygaretki Fidela Castro. Tak powiedziała Fredzia. Nabyłam też dwa głupawe romanse. To znaczy wcale nie były głupie, tylko tata tak twierdzi. Typowy męski szowinista. Kupiłam też Molaskowi pierwszy tom Harry’ego Pottera. Cieszył się jak dziecko, którym zresztą jest bardziej niż ja. Powtarzał zszokowany:
– Tto ddlla mnnie? Nno niee, oo rrranny! Nappprrawdę?
Był słodki, a ja czułam się wielka i wspaniała. Zadłużyłam się u Honoraty na te zakupy, no bo stóweczka starczyła mi jeno na spodnie. Takie czasy.
Tata znowu wyjechał w trasę. Miał wrócić za tydzień. Ja wzięłam się do edukacji Molasy – moją postanowiła się zająć świeżo przywrócona rodzinie ciocia Ewa. Tatko poprosił ją, żeby pomieszkała z nami podczas jego nieobecności. Zgodziła się chętnie, bo nie miała co ze sobą zrobić. Wymogła tylko na tacie przyzwolenie na pobyt u nas także niejakiej Elwiry Sałapatko, koleżanki z aśramy.
Ewa i Elwira pojawiły się w naszym domu po wyjeździe taty, tuż pod wieczór. Honorata zaproponowała im obiad, ale odmówiły.
– Mamy własne jedzenie – powiedziały i wyciągnęły duży słoik z brunatną zawartością.
Spytałam: „Co to jest?”, a Honorata, nachylona, przyglądała się słoikowi z dużym zainteresowaniem.
– To gotowana pszenica. Oczyszczamy swój organizm. – Ewa nałożyła brunatną, niezbyt apetyczną zawartość na dwa talerze i wzięły się do jedzenia.
Przyglądałyśmy się temu bez słowa.
– Może chcecie trochę? – zaproponowała ciocia życzliwie.
– Nie, nie, dziękujemy – szybko odpowiedziałyśmy chórem i przestałyśmy się gapić.
W kuchni pojawił się Molas, przyjrzał się jedzącym i oznajmił, że jest głodny. Ewa ponowiła propozycję. Molas, który w zasadzie jest zwierzęciem wszystkożernym, po chwili wahania i wpatrywania się w ich talerze odmówił.
Honorka wyjęła dzbanuszek smalcu z jabłkiem i majerankiem i posmarowała dużą pajdę.
– To ja pójdę naprawić te drzwiczki od szafy – powiedział Molas, biorąc poczęstunek, i się zmył.
E. i E. skończyły jeść szarawą breję i wyciągnęły z torby wodę. Rozlały do kubków, nam też uprzejmie zaproponowały, ale na wszelki wypadek odmówiłyśmy.
– Prawdziwa, źródlana – powiedziała Elwira.
Nie przekonało nas to jakoś. One zaś wypiły duszkiem.
– Nie ma nic lepszego. Oczyszcza organizm ze wszystkich toksyn – poinformowała Ewa, rozlewając do szklaneczek kolejną porcję wody. – Każdy powinien wypić co najmniej trzy litry dziennie.
Opite wodą, sięgnęły do bagażu i wyjęły dzwoneczki.
– Powiesimy je nad drzwiami, aby pieniądze nie opuszczały tego domu.
Jak powiedziały, tak zrobiły. Po chwili postanowiły jeszcze przenieść lusterko, by odbitym w nim światłem rozjaśnić hol.
– To poprawia energię krążącą w domu – zakomunikowała Elwira.
– Tak – zgodziła się z nią Ewa. – A propos, trzeba wyklaskać zastoiny energii.
Pobiegły każda do innego kąta pokoju i zaczęły klaskać. Patrzyłyśmy jak zahipnotyzowane.
– Chyba nikt tutaj tego nie robił? – spytała Ewa.
– Tak, to znaczy nie – potwierdziłam.
– Zobaczysz! Teraz będzie wam się tutaj o wiele lepiej żyło.
Obie krążyły po domu jak wielkie ptaszyska i klaskały, i klaskały.
– Co one robią? – spytała Paula, z lekka wystraszona.
– Nic, nic – uspokajałam. – To taka zabawa.
Kiedy obleciały już cały dom i wypłoszyły wszystkie upiory, wróciły do kuchni i dalej się rozpakowywały. Wyciągnęły worek pszenicy, jakieś demne grzybki, wielką butlę wody, wahadełko i różdżkę, tofu, worek soi. Nie wiem dlaczego, ale to wszystko było jakieś szare.
– Czy wy jesteście czarownicami? – spytała bardzo rozsądnie Paula.
Zaczęły się śmiać perliście.
– Cha, cha! Zabawna jesteś, oczywiście, że nie… No, może troszeczkę – normalnym już głosem powiedziała Elwira.
Pokazałam im, gdzie będą spać. Ucieszyły się i oznajmiły, że zaraz się położą, bo w Indiach przyzwyczaiły się do wczesnego wstawania. Popatrzyły jednak krytycznie na sypialnię.
– Tutaj jest niedobre chi – stwierdziły ponurym głosem.
– O Boże! – wystraszyłam się. – Można coś z tym zrobić?
– Jasne! – zawołały radośnie i zaczęły przesuwać łóżka.
Zakryły też ekran przenośnego telewizorka. – Czujesz, jak chi się poprawiło?
– Tak, bardzo – odparłam z powagą. Fredzia mawia, że z wariatami należy ostrożnie. Z każdym można się dogadać, tylko z nawiedzonym ciężko.
Byłam w lekkim szoku. Pomyślałam, że czekają nas niewątpliwie interesujące dni. Nie zawiodłam się.
Rano, o piątej, obudziły mnie jakieś dziwne dźwięki. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam obie panienki wykonujące jakieś ćwiczenia gimnastyczne w lasku brzozowym nieopodal mego okna. Towarzyszyły temu monotonne zaśpiewy. Domyśliłam się, że doda z przyjaciółką oddają się hinduskim ćwiczeniom medytacyjnym.
Nie myliłam się. Ewa uświadomiła mi po powrocie do domu, że to, co podziwiałam przez okno, to powitanie słońca – cykl dwunastu ćwiczeń połączonych z powtarzaniem odpowiedniej mantry. Spytałam, czy nie mogłyby tego robić później, ale Ewa się oburzyła: