Wyszłam zmartwiona. Babcia starała się oszczędzać czas Artura i kiedy mogła, jeździła autobusami.
Turek był wziętym tłumaczem. Miał dużo zleceń. Zarabiał, jak mówiła Fredka, na konfitury. Dzięki jego niemałym jak na emeryta dochodom mogli sobie pozwolić na wakacje za granicą, dobry samochód i obiadki w restauracjach. Tym razem jednak wydawało mi się, że babcia przesadza, jej zdrowie było ważniejsze, i myślę, że Artur by się ze mną zgodził.
Kiedy wróciła, zaproponowałam, że poproszę tatę, by ją odwiózł.
– Nie trzeba, Artur przyjedzie – zakomunikowała lakonicznie.
Kamień spadł mi z serca. Poszłyśmy do kuchni. Chciałam dać babci coś do jedzenia. Wszędzie walało się tofu pod różnymi postaciami i inne świństwa. Nie było nawet normalnego chleba, tylko jakiś surogat z kukurydzy. Podrapałam się w głowę. Pierwszy raz w życiu nie wiedziałam, co z czym połączyć, aby skomponować w miarę jadalny posiłek. Babcia popatrzyła i też się poddała.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Co to jest? – wskazała na kleistą maź w lodówce.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– A jak sobie z tym radzi Honorata?
– Honorata jest na skraju załamania nerwowego. Wiesz, babciu, jak ona lubi gotować. I jeść. Pocieszamy się tylko, że tatusiowi kiedyś musi się znudzić pszenica i proso, kukurydza i miso jako podstawa pożywienia. Może też znudzi mu się zielonooka Elwira…
Artur pojawił się po godzinie. Siedziałyśmy na tarasie i piłyśmy wodę z miodem. Zaproponowała ją nam Elwira, zachwalając jako najlepszy środek na nerwy i stres.
Turek wszedł furtką i znieruchomiał, gapiąc się na scenkę, która rozgrywała się w ogrodzie.
Elwira i tatuś siedzieli w lasku. Przybrali niewyszukaną pozycję lotosu. Oddychali głęboko i co jakiś czas, tonem wznoszącym się i opadającym, mówili na wydechu: „Ah Ah Ah”.
Patrzyłam na to obojętnie. Na mnie nie robił już wrażenia tatuś oczyszczający swój organizm za pomocą dźwięku.
– Co oni wyprawiają? – zapytał cicho Artur.
– Świrują – powiedziała twardo Fredzia.
Artur wszedł do domu, a my za nim.
– Dawno mu się pogorszyło?
– Będzie z tydzień – poinformowałam go z rezygnacją.
Pocałował mnie w czoło i zaczął wyciągać z kieszeni czekolady, batoniki, zestawy witamin, gorące kubki i tym podobne artykuły spożywcze.
– Bierz szybko i schowaj w swoim pokoju – szepnął konspiracyjnym głosem.
Nie musiał mi tego dwa razy powtarzać. Złapałam te dobra wszelakie jak zagłodzona wiewiórka i zniknęłam w swoim pokoju. Wróciłam po minucie, żując z lubością kawałek nugatu.
– Tylko się podziel z Paulina.
– No wiesz, Frytko!
– Robisz wrażenie zagłodzonej – usprawiedliwiała się Fredzia.
– Urządzimy sobie zaraz ucztę – zapowiedziałam.
– Jutro też wpadniemy, aby się dowiedzieć, jak ci poszły egzaminy – powiedziała głośno babcia, wychodząc na taras, i mrugnęła lewym oczkiem.
Artur zaś popatrzył na mnie i powiedział po łacinie:
– Sapienti sat.
Znałam to powiedzenie. „Mądry wie”. Wiedziałam.
Egzamin z polskiego poszedł mi po prostu świetnie.
Elwira przygotowała dla mnie energetyczne śniadanko złożone ze zmiksowanych warzyw, soku z marchwi i zielonej herbaty. Wypiłam tylko herbatę, warzyw spróbowałam, ale bez soli i masła smakowały jak stara ścierka, więc odłożyłam widelec.
Elwirka strasznie się zmartwiła:
– Nie smakuje ci?
– Smakuje, ale, wiesz, nie mogę jeść, nerwy mnie zżerają – powiedziałam i szybko wybiegłam z domu.
W furce Molasego czekała na mnie kanapka z szyneczką, pomidory i kawa w termosie. Opracowaliśmy sobie tę akcję wcześniej. Zjadłam to wszystko w ekspresowym tempie i pełna energii, niekoniecznie Kundalini, napisałam na egzaminie błyskotliwą, mam nadzieję, rozprawkę.
Zadowolona, opuściłam salę jedna z pierwszych.
Pod szkołą czekała na mnie babcia z Arturem i Paulinką. Tatuś nie mógł przyjechać, miał jakieś nagrania. I bardzo dobrze, bo poszliśmy do knajpy w pobliżu szkoły. Zamówiłyśmy tam z Paulą połowę karty dań. Babcia tylko się śmiała.
Nie dałyśmy rady zjeść wszystkiego. Nadwyżki nam zapakowano. Potem w domu podzieliłyśmy się nimi z Honoratą, biedną Honoratą, która w ostatnim tygodniu schudła trzy kilo. To oczywiście był jakiś sukces, ale przez nią zgoła niepożądany.
Następnego dnia matematyka też przeszła nieźle: udało mi się ściągnąć jedno zadanie, a kilka zrobić poprawnie.
Przyjechał po mnie tata i niestety nici z obiadku. Wróciłam do domu i zjadłam szarą breję z niesionej kaszy gryczanej, orzechów i rodzynek. Tatuś zachwycał się, że to pyszne. Czy miłość może uszkodzić kubki smakowe?
Elwirka była zachwycona, a Honorata powiedziała szalenie politycznie:
– To jest takie inne.
Rzeczywiście.
Zdałam testy tuż nad obowiązującą poprzeczką, dostałam się do liceum i rozpoczęły się wakacje. Umyśliłyśmy sobie z Frytką, że jak najszybciej powinnyśmy wyjechać z Paulina na jakiś obóz.
Miałyśmy nadzieję na lepsze wyżywienie i na to, że czas pracuje na naszą korzyść. Tatkowi muszą się w końcu znudzić pszenica i proso. Nie jest przecież, do diabła, kurą.
Po południu postanowiłam poprosić tatę o sfinansowanie obozu żeglarskiego. Elwira i tata, jak zwykle o tej porze, ćwiczyli jogę na trawniku przed domem. Stanęłam na ganku i czekałam, aż skończą. Elwira uczyła tatkę asany o nazwie „świerszcz”. Nie była to łatwa pozycja. Trzeba przylgnąć do podłoża klatką piersiową, a nogi przerzucić za siebie. Może mógłby to zrobić człowiek guma. W wykonaniu taty osiągnięcie takiego rezultatu było w sposób oczywisty niemożliwe. Próbowali jednak cierpliwie. W pewnym momencie ojciec przewrócił się na Elwirę i zaczęli się całować. Wróciłam do domu.
Temat wyjazdu podjęłam przy kolacji, na którą składał się sok marchwiowy i pieczone jabłko. Bardzo łatwo uzyskałam zgodę i już jutro mieliśmy się udać do miasta, aby wykupić stosowny obóz i potrzebny ekwipunek. Tatuś zakomunikował nam, że w drugiej połowie lipca wybierają się razem z Elwirą do Chorwacji. To też była dobra wiadomość.
Myszy tańcują, gdy kota nie czują.
Obóz nie był zły. Poznałam fajnych ludzi i nauczyłam się odróżniać bajdewind od fordewindu, a foka od grotu. Stałam się mistrzynią dużych przechyleń i nauczyłam się w tempie błyskawicznym wiązać knagę, huntera i skrót kapitański. Polubiłam też samo żeglowanie.
Paulina była w innym miejscu. Mieszkała w domku kempingowym i ich grupa wypływała na zajęcia codziennie po śniadaniu. Prawie w ogóle się nie widywałyśmy. Jedzenie było średnio pożywne, ale zdecydowanie jadalne. Oczywiście w porównaniu z kuchnią Elwiry był to poziom „Wierzynka”.
Było mi dobrze. Starałam się nie myśleć o domu i tacie. Żyłam chwilą.
Siedzieliśmy całą ekipą na plaży. Nasz instruktor, o wdzięcznym imieniu Pirania, i jego dziewczyna postanowili zrobić porządek na łodzi i zgonili nas na ląd. Rozłożyliśmy się na plaży i wystawiliśmy twarze do słońca.
W pewnym momencie stojąca nieopodal brzegu łódź zaczęła się dziwnie kołysać.
– Co jest grane? – spytał Jarek, a Wojtek wybuchnął śmiechem i popatrzył na mnie porozumiewawczo.
Nie chciałam tego widzieć. W miłości, moim zdaniem, nie ma niczego zabawnego.
Położyłam się na brzuchu i zaczęłam obserwować gramolącego się po patykach chrząszcza. Wytrwale zmierzał w kierunku małej kępki trawy. Biedny dzielny chrząszczyk. Obserwowałam go bacznie, jak pokonywał kolejne przeszkody. Nagle zza kępki trawy wyłonił się drugi, podobny chrząszcz. Mój zdecydowanie przyspieszył.
Przewróciłam się na plecy i zaczęłam obserwować niebo. Było bardzo, bardzo niebieskie, przejrzyste, płynął po nim z gracją tylko jeden samotny biały obłok, okrąglutki jak kuleczka. Obserwowałam jego rejs, rozleniwiona i zrelaksowana. Wtem wiatr przywiał drugi obłoczek, który zaczął płynąć za tamtym moim.