Wstałam i pobiegłam do wody. Pora się wykąpać.
To był fajny czas, ten spędzony na obozie. Wróciłam do domu w świetnej formie i w doskonałym humorze. Paulinka miała tam zostać jeszcze parę dni.
Przyjechałam w dniu wyjazdu taty i Elwiry na półwysep Umag. Załadowali samochód i ruszyli w drogę. Pomachałyśmy im łapkami, ja i Honorka. Potem szybko pomknęłam do lodówki. Brr… Aż się wzdrygnęłam, jak zobaczyłam jej zawartość.
Honorata zawachlowała całkiem miłym plikiem banknotów. Tego było nam potrzeba. No i Molasantego.
Zaraz po niego zadzwoniłam i – jak zwykle niezawodny – stawił się, gotowy do pomocy, zaledwie po kwadransie. Ucieszyłam się na widok jego sympatycznego pyska. On cały aż promieniał. Pojechaliśmy razem po zakupy i przywieźliśmy do domu masę pysznych rzeczy. Następnego dnia na obiad były kotlety schabowe, kartofelki i zielona sałata. Najlepsze są potrawy najprostsze.
Zadzwoniłam do babci i trochę się zmartwiłam, bo nie czuła się najlepiej. Zaprosiła nas z Molem i Paulina na niedzielny obiad. Tak. Marzył mi się wykwintny obiadek u babci.
Babcia mieszka na Mokotowie, w starym, dużym, zagraconym mieszkaniu. Wszędzie walają się książki i gazety. Molasa zatkało. Nigdy nie widział naraz tylu książek. Przy okazji pochwalił się, że czyta właśnie czwarty tom Harry’ego Pottera. Kochany Molas. Paulinka zażądała, aby jej pożyczył pierwszy. Wyraźnie pochlebiła mu tym życzeniem. Obiecał jutro dostarczyć.
Babcia rzeczywiście nie czuła się najlepiej. Przyczepiła się do niej jakaś wredna infekcja i nie chciała odpuścić. Fredzia trochę pokasływała i sapała przez zatkany nos. Tłumaczyła się, że może obiad nie będzie taki dopracowany, jak by chciała, lecz nie bardzo miała siłę, by wszystko perfekcyjnie przygotować. Pocieszyłam babcię, mówiąc, że u niej nawet owsianka fantastycznie smakuje. Była to zresztą prawda. Zupy mleczne Fredzia opanowała do perfekcji i chociaż trudno w to uwierzyć, wychodziły jej znakomicie.
Usiedliśmy wokół stołu. Artur podał zupkę cytrynową, oczywiście doskonałą, a potem pstrągi z orzechami i zieloną sałatą. Piliśmy białe wino i gadaliśmy.
Oczywiście tematem dyżurnym była Elwira. Ja zwyczajowo narzekałam, a babcia podtrzymywała mnie na duchu, tłumacząc, że cierpienie kształci.
– Pathima mathima – wtrącił Artur. – Tak to będzie po grecku.
– Brzmi nieźle, ale smakuje gorzej, poza tym ja już jestem wykształcona w stopniu wystarczającym.
– Ja też chcę jeść mięsko! – dołączyła się Paulinka.
– Jednym słowem: „My nie wegetariańcy”, jak powiedział pisarz ukraiński Komijczuk do zgromadzonych przez władzę sowiecką polskich literatów w czterdziestym pierwszym roku we Lwowie – spuentował Turek.
– Nie bardzo rozumiem.
– No, to była taka słabo, powiedziałbym, zawoalowana groźba.
– Aha! – Nie rozumiałam, ale wróciłam do głównego wątku. – Elwira jest miła, spokojna, wyciszona i lubimy ją wszyscy, ale nie mam ochoty być wegetarianką, dokładnie tak, jak powiedział Artur.
– Nie mów „dokładnie”. To okropna kalka z angielskiego i włos mi się jeży, jak ją słyszę – zaprotestował Turek.
– Gdzie ci się jeży? – spytała Paulina, pamiętając chyba słynny greps o włosach, co je Turek ma, ale nie dla każdego.
Turek się zmieszał i poprawił:
– No, to raczej scyzoryk mi się w kieszeni otwiera.
– Elwira gotuje ohydnie – stwierdził ponuro Molasieńka.
Ta wypowiedź wywarła duże wrażenie. Po pierwsze, było to jedyne zdanie wygłoszone przez Mola w czasie obiadu. Po drugie, nie jąkał się w ogóle i był pełen determinacji. Wszyscy na chwilę zamilkli. Dzięki trzem słowom Mola kuchnia Elwiry objawiła się dziadkom w pełni grozy.
Po dobrej minucie przerwany wątek podjęła Frytka:
– Musicie porozmawiać z tatą. Jeśli on chce odżywiać się makrobiotycznie, to jego wybór, ale nie powinien was do tego zmuszać. Eryk nie jest przecież jakimś oszołomem i na pewno da się przekonać.
– Sama jednak widziałaś, że nawet moje egzaminy nie wpłynęły na zmianę kuchni.
– Ani twoje prośby, babciu! – przypomniała Paula bar dzo rozsądnie.
– Pożyjemy, zobaczymy – powiedziała Fredka i zmieniła temat. – Nie poszlibyście do kina?
Wybuchnęliśmy entuzjazmem. Zaczęliśmy rzucać propozycje, niestety, jak to bywa w życiu rodzinnym, każdy myślał o czymś innym. Babcia i ja miałyśmy ochotę na Kroniki portowe, Paula chciała iść oczywiście na Shreka, a Molas z Arturem mieli ochotę zobaczyć Władcę Pierścieni. W żaden sposób nie mogliśmy dojść do porozumienia i postanowiliśmy losować. Ale tylko między naszą propozycją a Tolkienem, uznaliśmy bowiem, że Shreka już wszyscy widzieli, i to niejeden raz. Szczęśliwie wygrały Kroniki i był to strzał w dziesiątkę; zdecydowanie poprawiliśmy sobie nastrój.
Z kina udaliśmy się do piwnicy „Apetyt Architektów”, aby coś przegryźć i omówić film. Zamówiłyśmy sakiewki ze szpinakiem, bo są tam pyszne. Nawet ich wegetariański charakter nie odstraszył nas zbytnio. Babcia zjadła antrykot, który był – jak stwierdziła – rewelacyjny, a poza tym wyglądał jak dzieło sztuki. Kucharz jest prawdopodobnie niezrealizowanym malarzem, podobnie jak Krzyś niezrealizowanym historykiem sztuki. Pożarliśmy wszystko w mgnieniu oka, zerkając łakomie na talerze roznoszone przez kelnera. Naprawdę ten kucharz to prawdziwy artysta.
Po obiadku Artur zażądał kawy.
Fredka oczywiście zaprotestowała:
– Szkodzi ci na wątrobę, weź, Arturze, herbatę. Po kawie nie będziesz mógł spać.
– Kawa to jedyny stosowny dla mnie napój. Sama o tym wiesz najlepiej. – I zacytował zabawny wierszyk Morsztyna:
Malcieśmy, pomnie, kosztowali kary,
Trunku dla baszów, Murata, Mustafy
I co jest Turków.
Ale tak szkarady
Napój, jak brzydka trucizna i jady,
Co żadnej śliny nie puszcza za zęby,
Niech chrześcijańskiej nie plugawią gęby.
Posłuchałam uważnie i wtrąciłam się:
– Przecież Morsztyn pisze, że to trunek szkaradny.
– No tak. Ale też pisze, że jest dobry dla Turka – bronił Artur swoich wątpliwych racji. No, ale u nas w rodzinie zawsze najważniejsza jest anegdota i puenta. Dla niej warto nawet wypić kawę przed snem.
– Może dla Turka, ale nie dla chrześcijanina – zadałam mu, jak myślałam, ostatni cios.
– Jestem, dzięki Bogu, ateistą – powiedział Turek i jak zwykle mnie przegadał. Zrobił przy tym niezwykle triumfującą minę.
Fredzia skrzywiła się paskudnie.
– To, że zawsze wszystkich przegadasz, wcale nie oznacza, że zawsze masz rację – orzekła.
– Istotnie, nie oznacza. Pamiętajcie o tym, młodzieży.
Paulina się ożywiła i zabrała głos:
– Znam, babciu, jeden kawał o samcu. Mogę opowiedzieć?
– Wal śmiało – zakomenderował Artur, który ścigany wrogim spojrzeniem Fredzi, zamawiał właśnie koniak.
– Dwaj chłopcy przychodzą do babci i jeden z nich pyta: „Babciu, czy ty możesz mieć dzieci?” Babcia odpowiada, że nie, a na to jeden odwraca się do drugiego i woła: „Widzisz! Mówiłem, że nasza babcia jest samcem”.
Wszyscy się śmieliśmy, najbardziej Artur, a najmniej chyba babcia.
– Znasz, Arturku, takie epitafium:
Tu leży Mikołaj Rzeźwy.
Umarł trzeźwy.
Boże!
Ty wszystko możesz.
Ja ci to wyryję na nagrobku, oczywiście jeśli się zdarzy taki cud, że zejdziesz trzeźwy.