– No! jesteś wredna, Fredziu! Jeśli masz zamiar mnie poczęstować takim nagrobkiem, to ja mogę ci się zrewanżować następującą inskrypcją:
Spoczywaj w spokoju
I niech ta wierzba
Mogiłę ocienia,
I niech miłosierny ten mech
Przysłoni twój rok urodzenia.
Postanowiłam zmienić temat. Nie chciałam, by ukochana babcia się pożarła z moim ulubionym dziadkiem. Przypomniałam sobie kawał taty o samiczce księdza i krochmalu. Szybko go opowiedziałam, bo pasował do dowcipu Pauli. Jednak Artur się zamyślił i jakby przygasł. Fredzia zaczęła się dopytywać, co go tak wytrąciło z normalnej wesołości, „na dodatek wspomaganej koniakiem” – nie omieszkała jadowicie dodać. Artur się otrząsnął i powiedział:
– Ta anegdota o krochmalu przypomniała mi historię, która się wydarzyła w posiadłości moich dziadków. Chętnie wam opowiem.
Zamówił jeszcze jeden koniak i zaczął mówić. Słuchaliśmy go w skupieniu.
– Był rok czterdziesty szósty, właśnie skończyła się wojna. Nasza radość skażona była obawą, że lada chwila bolszewicy wyrzucą nas z majątku. To nie był duży majątek, jakieś sto pięćdziesiąt hektarów słabej ziemi. Miałem wtedy dwanaście lat. Obserwowałem uważnie to, co się działo wokół nas. Widziałem robotników, którzy przyjeżdżali i rekwirowali zboże potrzebne do siewu. Widziałem, jak zaczyna się rozpad naszego świata, naszego porządku. Do domu, zawsze czystego i pachnącego, wkradł się nieład, służba zaczynała się stawiać. Nie wykonywano poleceń.
Szło nowe. Ponieważ ziemię mieliśmy kiepską, mój dziadek, który był świetnym agronomem i w ogóle znakomitym gospodarzem, uprawiał na niej między innymi ziemniaki. Zbudował małą krochmalnię, taką wytwórnię, w której przerabiano kartofle na krochmal. Było to śliczne pomieszczenie, wyłożone nawet kafelkami. Mosiężne części maszyn lśniły jak lustro, a wyposażenie było, jak na owe czasy, supernowoczesne. Wkrótce po przejęciu władzy przez komunistów fabryczkę rozgrabiono. Trwało to może tydzień. Najpierw zniknęły pasy transmisyjne, potem wszelkie części z metali szlachetnych. W końcu zdemolowano pomieszczenie, wyrwano i zbito kafelki. Teraz wiecie, dlaczego w latach sześćdziesiątych nie można było kupić krochmalu. Po prostu lud zniszczył wszelkie małe wytwórnie i fabryczki. To były okropne czasy: gdy ludzie niekompetentni i prymitywni dorwali się do władzy. Zupełnie jak teraz.
– Nie strasz, Arturku, dzieci. Jakoś to przetrwałeś.
– Ja tak. Bo byłem dobrze wykształcony i ambitny. Polska miała się gorzej.
– Przecież nie znosisz polityki.
– To prawda. Wracamy do domu?
– Jak się nazywają rządy ludu? – spytała Paulina.
– Demokracja – odparł Artur. – A rządy motłochu – ochlokracja.
Molas odwiózł nas do domu. Artur nie odzywał się przez całą drogę. Nie powinien tyle pić, rozkleił się po tym koniaku. A może to wpływ niedawnych wyborów. Polityka to zjawisko przyrodnicze, przecież zawsze to mówił. Przyjdzie i pójdzie.
Nagle odezwała się babcia:
– Turku, teraz mi się przypomniała taka piosenka, śpiewało się ją zaraz po wojnie. Nie wiem, czy pamiętasz, na melodię Serca w plecaku:
Zapiszczało gówno w trawie i tak myśli: leżę równo.
Aż się raptem dowiedziało, że dziś ważne każde gówno.
Tę piosenkę, tę z przeróbki, śpiewam dla pana Osóbki,
A ten refren od rekruta śpiewam dla pana Bieruta.
– Nie słyszałem. Jest niezła. Historia czasem zatacza koło. No, ale ta piosneczka niezupełnie się zgadza z aktualnie obowiązującą polityką poprawności.
– Czy ja mógłbym mieć zapytanie? – przerwał Turkowi Mol.
– Pytanie. Możesz, choć niekiedy się to źle kończy. Wal śmiało, Mollasso.
– Kto to był Bierut i ten drugi?
– Osóbka był powojennym premierem, a Bierut prezydentem Polski.
Znowu odezwał się Molas, co się zdarzało rzadko, bo, chyba przez to jąkanie, był bardzo małomówny:
– Boże, daj mi cierpliwość, abym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siły, abym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego.
Zapanowała pełna szacunku cisza. Wszystkich nas zamurowało.
– Skąd ty znasz takie mądre rzeczy? – wykrztusiłam.
– Pani Fredzia dała mi tę modlitwę, kiedy się jej skarżyłem na różne sęki, jakie mam w życiu.
– Jesteś genialny, Molu.
– No, cóż – powiedział Molas. – Ma się te rzeczy.
Zaczęliśmy wszyscy ryczeć ze śmiechu. A Molasidło, rozdokazywane, jeszcze wykrzyknęło:
– Politycy do kostnicy!
Nie wiem, co dokładnie miał na myśli: przeszłość, współczesność czy swojego starego.
Geniusz Molasa objawił się nam w całej pełni. No, może nie geniusz, ale umiejętność łączenia jednego z drugim, inteligencja, mówiąc najprościej. Omawiałyśmy ten ewenement z Fredką przez telefon.
– Szok, pełny szok – powiedziała Fredzia. – 1 pomyśl, że on chodzi do zawodówki, i to specjalnej!
– Nie wiem, czy to jest do odkręcenia. Przecież Mol ma już dziewiętnaście lat.
– W życiu wiele można zmienić, jak się jest młodym.
– To co? Powinien rzucić zawodówkę i przenieść się do liceum? W tym wieku?
– No, nie byłabym taka radykalna, ale może równolegle zaliczałby wieczorowo szkołę średnią.
– Pogadam z nim, on ma straszny pęd do zmian. Zawsze jak mu coś proponuję, to on to błyskawicznie realizuje. Ambicja po tatusiu, tak mniemam. Śmieszne słowo – to „mniemam”.
Potem pogadałyśmy o tacie i jego ukochanej kobiecie. Konkluzja była taka, że trzeba jeszcze z tatą pogadać.
Na razie pogadałam z Molem, który mój pomysł przyjął z entuzjazmem.
– Sam o tttym myślałem, ale nie miałem odwagi – wydukał, lekko się zacinając. To zdarzało się obecnie tylko wtedy, gdy był czymś poruszony. – A co bbbyś poowiedziała, jakbym się zaczął uczyć aangielskiego?
– Świetny pomysł. Załatw to sobie. I musisz dużo czytać. Chodź, wybiorę ci jakąś książkę.
To był problem. Długo grzebałam w bibliotece. Co dać takiemu pokręconemu facetowi? Z jednej strony powinien nadrabiać braki, z drugiej… no, jednak to jest, w pewnym stopniu, poziom dziecka. W końcu dałam mu Kubusia Puchatka i Buszującego w zbożu. Miałam nadzieję, że dokonałam dobrego wyboru.
Tatuś z Elwirą wrócili dzień wcześniej i ku naszemu zdumieniu pojawili się w domu tuż przed obiadem. Tata rozpakował samochód, a Elwira poszła do kuchni napić się soku. Jak było do przewidzenia, otworzywszy lodówkę, wydała z siebie przeraźliwy pisk. Szczerzyły się do niej dwa karpie, które sobie wymarzyłyśmy na ten ostatni, pożegnalny obiad przed powrotem taty.
Tatuś natychmiast stanął u boku ukochanej kobiety, a ta oskarżycielsko wyciągniętym palcem pokazywała ohydny, obrzydliwy widok – dwie starannie osolone ryby, leżące na drewnianej desce.
– Cco to jest? – wykrztusiła, jąkając się z obrzydzenia nieomal jak Molas.
Postanowiłam się zachowywać z godnością. Żadnego kręcenia. Żadnych kłamstw.
– To są dwa karpie królewskie, które zamierzamy zjeść na obiad – powiedziałam pewnym siebie tonem.
– One mają oczy! – wykrzyknęła Elwira.
– Tak, mają oczy. To raczej normalne u karpi. Gdyby nie miały oczu, toby był jakiś fenomen – odparłam twardo i zwróciłam się do taty: – Postanowiłyśmy, wszystkie trzy, że będziemy jeść to, na co mamy ochotę.
Tata chciał coś powiedzieć, ale nie dopuściłam go do głosu.
– Nie możecie nas zmuszać do wegetarianizmu. Nie chcemy tego i z pełną świadomością decydujemy się na zamulanie naszych żył i wszelkie inne okropne konsekwencje zdrowotne.