– My nie wegetariańcy! – wykrzyknęła Paulina tak głośno, że aż tatuś podskoczył.
Staliśmy wszyscy w kuchni, zgromadzeni obok lodówki. Tatuś chwilę pomyślał, a potem zwrócił się do Elwiry:
– One mają rację, kochanie! Nie możemy ich zmuszać.
– Ale to okropne barbarzyństwo! Popatrz na te biedne karpiki. One też chciałyby żyć. Czy to was naprawdę nie wzrusza, dziewczynki?
– No… nie, nie wiem, może jestem gruboskórna, ale jakoś nie mogę się wczuć w psychikę każdej ryby albo kury. Trudno, taka już jestem. Barbarzyńska. A poza tym uważam, że te karpie ładnie wyglądają. Popatrz, tato! To przecież piękna martwa natura.
– Ja lubię rybki w akwarium – poparła mnie Paulina. – Inne też lubię, ale jeść. Pyszny był ten pstrąg u babci, prawda, Kara?
– Rewelacyjny! – potwierdziłam. – To jak będzie? Zgadzasz się, tatusiu? My trzy będziemy jadły normalnie, a wy dalej możecie jeść tofu. Jesteśmy liberalne i nam nie będzie to przeszkadzać.
Elwira patrzyła na tatę pełnymi łez zielonymi oczyma. Patrzyła prosząco. Tatuś potarł nos.
– Okay. Jedzta sobie, co chceta.
Uśmiechnęłyśmy się do taty radośnie i chciałyśmy mu podziękować, lecz nie zdążyłyśmy, bo Elwira wyszła z kuchni i powoli oddaliła się w stronę ogrodu. Grube krople łez spływały jej po policzkach. Zatrzymałyśmy się w pół gestu, zdeprymowane, a tata machnął ręką i pobiegł za Elwirą. Przez okno widziałyśmy, jak ją przytula, siada z nią na ławeczce i coś jej tłumaczy.
Było mi przykro; myślę, że Paulinie i Honoracie też. Patrzyłyśmy na siebie zmieszane. Wiedziałam, że bez walki się nie obejdzie, ale reakcja Elwiry mnie zaskoczyła. Przyjęła to tak strasznie emocjonalnie i osobiście. Naprawdę trudno mi było to zrozumieć. Zastanawiałam się później, czy ja jestem niewrażliwa, czy ona nadwrażliwa. I prawdę mówiąc, nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Czy jest coś bardzo nagannego w tym, że lubię dobre jedzenie? Postanowiłam zadzwonić do Fredzi i zapytać, jak ona zapatruje się na tę kwestię.
Kiedy jej wszystko opowiedziałam, poradziła, bym zachowania Elwiry nie brała sobie zanadto do serca.
– Nie miej wyrzutów sumienia, że jesz mięso i że je lubisz. Miliony ludzi je jedzą. Nie ma w tym niczego złego. To pięknie, że Elwira jest taka wrażliwa na krzywdę zwierząt. Nie może jednak wymagać od innych podobnych zachowań ani tym bardziej do nich zmuszać. Nie tylko zwierzęta cierpią, cierpią też dzieci i cierpią ludzie dorośli na całym świecie. Powinniśmy im pomagać, jeśli tylko możemy. Lecz, doprawdy, nie wiem, komu to pomoże, że moje wnuczki nie będą jeść mięsa, ryb i drobiu.
– Babciu! Ale ona płacze!
– To może okrutne, jednak uważam, że to rodzaj szantażu emocjonalnego. Nigdy mu nie ulegaj. Wiesz, kiedyś się zastanawiałam, jak wąska jest granica między szlachetnością i śmiesznością. Czasem naprawdę nieuchwytna, a przede wszystkim dla każdego inna. W okresie zaborów ordynat Zamojski nie pozwalał w Kórniku jeść cukru, bo Polska w niewoli. Sam się umartwiał, sypiając na wąskim drewnianym biurku, bo nie wolno korzystać z luksusów, gdy ojczyzna cierpi. To było wspaniałe, takie patetyczne i – jak ty byś powiedziała – totalne. Ale była też w tym i śmieszność, i przesada. Wtedy jednak panowała inna uczuciowość niż obecnie, to też trzeba brać pod uwagę. Dobrze, że istnieli ludzie tworzący takie wzorce, ale żył też książę Józef Poniatowski, birbant, utracjusz i hulaka, a mimo to patriota. Jest na świecie miejsce dla wszystkich, na tym polega jego uroda. Między innymi, oczywiście.
Elwira jakoś się pogodziła z naszą mięsożernością. Dużo straciłyśmy w jej oczach, ale dalej była dla nas miła i serdeczna. Ćwiczyła z tatą jogę na trawniku, gotowała swoje niezwykłe makrobiotyczne potrawy. Protestowała, kiedy myłam głowę w dzień ognia, bo oczywiście nadawał się do tego tylko dzień wody. Wydrukowała na kartce stosowny kalendarz i powiesiła w łazience koło lustra. Wszyscy stosowaliśmy się do zawartych w nim instrukcji. Nie chcieliśmy sprawiać jej przykrości. Jadłyśmy też trochę chyłkiem, po cichu. Starałyśmy się jej nie drażnić, wietrzyłyśmy kuchnię i pakowałyśmy nasze produkty do osobnej szuflady. Żadnych martwych natur w lodówce – tej zasady starałyśmy się przestrzegać. Nieśmiało próbowałyśmy wpływać na Elwirę, by nie była tak ortodoksyjna. Honorcia przygotowała na przykład pierożki ze szpinakiem i marcheweczkami, naprawdę znakomite, albo tarte z rokpolem i brokułami. Niestety, Elwira okazała się nieprzejednana. Makrobiotyka – to było to, co uznawała za jedyny, obowiązujący kanon wyżywienia. Zjadła jeden, słownie jeden pierożek. Pochwaliła, że dobry, i podziękowała za resztę; tarta w ogóle nie wchodziła w grę, bo tłuszcz, bo cholesterol. Trudno. Tatuś zjadł pierożki i tarte, co wywołało łzy Elwiry i zarzut, że w ogóle o siebie nie dba i je śmieci. Było nam przykro, bo naprawdę w pierożkach nie było niczego złego.
Potem wymyśliła, że powinni się z tatą poddać kolonoterapii, czyli płukaniu jelit. To oczyści organizm ze wszystkich toksyn. Tatuś, jak mógł, tak się bronił przed tym horrorowatym pomysłem. Ja czułam mdłości, kiedy Elwira opowiadała tacie o tych okropnych, zepsutych resztkach pożywienia zalegających w załomkach jego jelit. Brr…
Na razie tatuś stawał dzielnie i nie wyrażał zgody, lecz w końcu zawsze we wszystkim jej ulegał.
Dzięki zdrowemu trybowi życia wyglądał bardzo dobrze, opalony, odchudzony i zrelaksowany. Stracił tylko całą radość życia, czytał jakieś książki o medycynie alternatywnej, feng shui, wizualizacji i inne tego typu pozycje. Zajmował się swoim organizmem do tego stopnia, że zapominał o nas, przyjaciołach, wódeczce i imprezkach. To straszne, ale nasz tata zrobił się nudny!
Wakacje trwały, słońce świeciło jak głupie, ale my, to znaczy ja i Paulina, odmówiłyśmy wyjazdu w góry, który tata zaproponował. Stwierdziłyśmy że najlepiej jest w domu. Gdzie nam będzie fajniej; tutaj mamy książki, komputer, telewizor. Możemy się opalać, jeździć na rowerach nad rzekę i zalew. Wszystko nasze. Nie potrzebujemy się poniewierać po obozach czy pensjonatach. Jeszcze nie znudziło nas to, co mamy blisko domu.
Wpadłam w kompletny amok i czytałam na okrągło. Udzieliło się to Paulinie, tak więc obie wylegiwałyśmy się całymi dniami, z książkami w łapkach, na kocu w naszym lasku brzozowym. Upał był tu jakby mniejszy i oczy lepiej odpoczywały, gdy patrzyłyśmy w korony drzew. Ja czytałam Dusze zwierząt, które pożyczyłam od Elwiry.
– Wiesz, Paula, autor tutaj napisał, że lwy nie są takie groźne, jak się na ogół uważa. Badania przeprowadzone w rezerwacie Masaj Mara w Kenii dowiodły, że siedemdziesiąt procent zwierząt, których zabicie przypisywano lwom, było ofiarami hien. Lwy tylko sprytnie odganiały hieny i same szamały.
– Mam nadzieję, że zobaczymy lwy, jak pojedziemy do Kenii.
– No jasne! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak mówi Frytka. Dzięki mamusi przeżyjemy niezłą przygodę. Co ty czytasz?
– Dzieci z Bullerbyn.
– Dobry wybór. Ale wiesz co? Jak skończysz, to może pożyczę ci Tomki Szklarskiego. To cię trochę przygotuje do naszej afrykańskiej ekspedycji. A Dzieci trzeba dać Molasowi. Każdy powinien to przeczytać.
– On jest chyba za stary?
– Są książki, które można czytać zawsze i ciągle.
– No – zgodziła się Paulina i wróciłyśmy do czytania.
Zawsze twierdziłam, że czytanie kształci. Bardziej niż cierpienie, to pewne.
W nocy czytałam kryminał Rossa Macdonalda i zeszłam na dół zrobić sobie coś do picia. Była trzecia, więc cichutko skradałam się po schodach. O dziwo, na dole w kuchni paliło się światło. Usłyszałam dramatyczny krzyk Elwiry:
– Co ty robisz, Eryku!!!
– No, źle się poczułem.