Wpadła do nas z wizytą zaniepokojona Fredzia i próbowała wpłynąć jakoś na Andżelikę. Opowiedziała jej historię starej księżnej Radziwiłłowej, która w czterdziestym pierwszym roku musiała uciekać przed bolszewikami, przedzierając się przez zieloną granicę. Aby tego dokonać, trzeba było przejść pieszo przez bagna na Polesiu. Kiedy ją spytano, czy da radę, odparła: „Chyba mnie dość dobrze wychowano, abym przez te bagna przeszła”. I przeszła. Bez słowa skargi. A miała wówczas blisko osiemdziesiąt lat.
Ładna historyjka, ale jej morał był oczywiście dla Andżeliki niedostępny. Talmudyczne przykłady, które miały pokazać Andzi, że damy są przygotowane na różne sytuacje życiowe, że są zawsze uprzejme dla wszystkich, zwłaszcza zaś dla ludzi stojących niżej na drabinie społecznej, trafiały w kompletną pustkę. Smrodek dydaktyczny rozsiewany przez Frytkę nie odniósł żadnego skutku. Nawet przykład księżnej nie zadziałał. Naiwna Fredzia usiłowała jeszcze opowiadaniami, jak w jej domu traktowano służbę, dać Andżelice do myślenia, ale ta nie używała mózgu bez koniecznej potrzeby. Żadne aluzje nie skutkowały.
Babcia powiedziała więc wprost, że Honorata jest bezcenna i Andżelika powinna o nią dbać, bo inaczej całe gospodarstwo spadnie na jej głowę. Niestety, i ta rozmowa nie przyniosła żadnego rezultatu. Andżelika nadal źle traktowała Honorcię i zwracała się do niej per niech – niech pozmywa, niech podniesie. Było to nie do zniesienia i nie do przyjęcia. Ta forma pewnie była dobra przed pierwszą wojną; dziś stała się wyłącznie przejawem chamstwa. Według Andżeliki dama leżała na kanapie i poniewierała służbą – i ona właśnie ten model realizowała.
Dzwoniła do swoich przyjaciółek i mówiła:
– Ta służba teraz jest okropna. Przed wojną kucharka w majątku mojej babci nigdy by się nie ośmieliła odmówić pani. A ta tutaj powiedziała, że nie upiecze gęsi, bo o tej porze roku nie są smaczne. Ja mam ochotę na gęś, a jej się oczywiście nie chce. No, ale ja zrobię z tym porządek! – odgrażała się.
Ten majątek pewnie należał do kupca zbożowego, który utrzymywał jej babcię, kupował futra w Pułtusku i zabrał ją na „Titanica”. Co znaczą tradycje rodzinne! Tylko że teraz nie ma handlu zbożem, są za to dziani muzycy rockowi w średnim wieku. Boże! Przez tę przeklętą Andzię robię się cyniczna. Jeszcze i to muszę zapisać na jej rachunek. Chyba powinnyśmy iść do kina na jakiś film dla dzieci, może znowu na Shreka, aby odwrócić zgubne skutki pobytu Florczakówny pod naszym dachem.
Gadała tak głośno z tymi swoimi przyjaciółkami, że słychać było w całym domu. Honorcia powiedziała, iż nie odchodzi tylko dlatego, że kocha Paulinkę i mnie, a ta Florczakówna zamęczyłaby nas w pięć minut, gdyby się nie bała, że Honorcia zobaczy.
Paulinka przytulała się do Honorci i prosiła z płaczem:
– Ale ty nas nie opuścisz, prawda?
Serce mi się ściskało, kiedy to widziałam. Honorata była dobrym człowiekiem, obejmowała Paulę i obiecywała, że zostanie. Była jednak tylko człowiekiem i jej cierpliwość mogła się skończyć. Zdawałam sobie dobrze z tego sprawę i drżałam. Tata był ciągle nieobecny, mama – Bóg jeden wie gdzie. Honorata i Fredzia stanowiły nasze oparcie. Zwłaszcza Honorata, bo była po prostu na miejscu.
Mama przysyłała nam listy, w których opisywała swoje przygody w Afryce. Brała udział w jakichś safari, opisywała dramatyczne polowanie, fotograficzne oczywiście, podczas którego szarżował na nią nosorożec, ale mało pisała, co teraz naprawdę robi. Nie wspominała w ogóle o panu Tongo Bongo ani kiedy wróci. Pytała, co u nas, i my porządnie jej odpisywałyśmy, że w porządku, dobrze nam się dzieje, i tym podobne grzecznościowe dyrdymały.
Tata, Fredka i Honorata bardzo o nas dbają, może być spokojna.
Mama stawała się odległą przeszłością. Pewnego dnia Paulina spytała:
– Jakie mama miała oczy?
Zapomniała, biedactwo.
Tata nie widział ostatnich wyczynów Andżeliki, bo znowu pojechał w trasę. Gdy wrócił, opowiedziałam mu, jak się jego ukochana zachowuje, ale stwierdził, że przesadzam, uprzedzam się do Andżeliki, jestem zazdrosna. Przecież to taka miła dziewczyna, bardzo ciepła i opiekuńcza. Kiedy wyszłam z pokoju, zobaczyłam Andżelikę podsłuchującą za drzwiami. Spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił, że jeńców nie bierze. Miałam u niej definitywnie przechlapane.
Zaczęła się walka na serio. Wszystkie chwyty były dozwolone. Poszła do szkoły i sugerowała mojej wychowawczyni, że ma ze mną straszne kłopoty, że prawdopodobnie biorę coś, może narkotyki, kradnę pieniądze itd.
W domu tacie naopowiadała, że stwarzam problemy w szkole, bo jestem pyskata i niegrzeczna. Byłam też, według niej, zamieszana w kradzież; niczego mi wprawdzie nie udowodniono, ale to dziwne, bo i jej ostatnio ginęły pieniądze. Tatuś wezwał mnie na rozmowę i strasznie krzyczał, nie chciał słuchać żadnych tłumaczeń. Obwiniał Bogu ducha winnego Jasia o zły wpływ i w ogóle szukał kozła ofiarnego, nawet w osobie Fredzi, twierdząc, że mnie rozbisurmaniła. Też ma słownictwo!
Sytuacja dojrzała do rozwiązania. Umówiłam się z Fredką na naradę, no – prawie wojenną. Spotkałyśmy się w „Bramie”, takiej knajpie dla młodzieży przy Teatrze Rozmaitości. Fredka, ubrana w ręcznie dziergany sweter i spódnicę w kolorze ostrego fioletu, była widoczna z daleka. Wyglądała jak egzotyczny ptak wśród czarno odzianych ludzi. Pomachała mi wesoło ręką, chcąc zwrócić na siebie uwagę, tak jakby to było potrzebne.
Kiedy do niej podeszłam, pocałowała mnie i spytała:
– Co słychać, mała?
Zaczęłam szybko nadawać o okropnym życiu w domu z Andzią, ale mi przerwała:
– Na stresy najlepsze jest pyszne jedzonko. Co zamawiasz?
– A co mi radzisz?
– Może meze. To zestaw greckich przystawek. Poznasz więcej możliwości tej knajpy, kiedy ich spróbujesz.
– Okay – zgodziłam się bez oporu.
Fredzia wyznaje magiczną wiarę w terapeutyczne działanie jedzenia i picia. Jest to tym bardziej szokujące, że nasza mama jest wegetarianką, a ciocia Ewa posunęła się jeszcze dalej. Ostatnio była bretarianką, ale może w Indiach zmieniła orientację. Żywnościową, oczywiście. Zajadałyśmy z apetytem i rzeczywiście poczułam się lepiej, pochłaniając pyszne rzeczy i relacjonując Fryderyce najnowsze akcje Andżeliki.
Opowiedziałam o tym, jak ostatnio zajrzałam do basementu i zobaczyłam Andzię malującą sobie paznokcie u nóg. Tata, swoim zwyczajem, trzymał nogi na stole i czytał „Politykę”. Andzia zaś nadawała: „Wiesz, nie rozumiem, co to jest, że niektórzy ludzie tak nie znoszą Karoliny. Wczoraj Grażyna powiedziała mi…” Nie słuchałam dalej. Pobiegłam na górę i popłakałam się.
– I dobrze zrobiłaś – powiedziała Fredzia. – Kto podsłuchuje, ten usłyszy. A płacz pomaga. Czasem warto popłakać, czasem warto się napić wódki. Oczywiście tego ostatniego ci nie doradzam. Nie przejmuj się tym, co ta głupia Andzia plecie, przecież wiesz, że to nieprawda.
Objęła mnie i przytuliła. Odsunęłam się, bo przecież nie będę się publicznie rozklejać. Muszę być twarda. Już dawno sobie to postanowiłam. Jednak głos podejrzanie mi drżał, gdy dalej skarżyłam się babci.
– No, ja wiem, ale czy tata też wie? A jeśli ona mu to wmówi? Jak go do mnie źle nastawi? Jeżeli tata ją będzie wolał niż mnie?
– No tak, masz problem, mała! Tego twojego ojca kompletnie porąbało, że dał się omotać takiej Andzi, za prze proszeniem. Oscar Wilde powiedział: „Zła kobieta to taka, która się nigdy nie sprzykrzy”. Miejmy nadzieję, że nie miał racji. Zresztą na kobietach znał się raczej słabo… – Fredzia włożyła do ust całego, niewielkiego na szczęście, greckiego gołąbka. – Pycha! Wiesz, że oni to zawijają w liście winogron?