— Które z nas uratowało drugie z Labiryntu, Ged?
Nie słyszał, nie poruszał się, spał. Tenar była bardzo zmęczona. Wykąpała się w wodzie, którą zagrzała, by umyć w niej mężczyznę, i wsunęła się do łóżka obok małej, ciepłej, jedwabistej ciszy, jaką była śpiąca Therru. Zasnęła, a sen roztoczył przed nią obraz rozległej wietrznej przestrzeni, wypełnionej różowo-złotą mgłą. Jej głos wołał: „Kalessin”. Inny głos odpowiadał, wołając z otchłani światła. Kiedy się obudziła, na polach i na dachu domu szczebiotały ptaki. Uniósłszy się na łóżku, ujrzała blask poranka przez chropowatą szybę niskiego okna. Czuła w sobie coś dziwnego, jakieś ziarno nikłego światła, zbyt małe, by je rozpoznać czy pomyśleć o nim. Therru jeszcze spała. Tenar siedziała obok niej, przyglądając się przez małe okienko chmurze i słonecznemu światłu. Rozmyślała o swojej córce Apple i próbowała przypomnieć sobie ją jako dziecko. Jednak przed jej oczyma pojawiało się jedynie najlżejsze mgnienie, znikające, kiedy się ku niemu zwracała: małe, pulchne ciałko wstrząsane dźwięcznym śmiechem, wiotkie, rozwiane włosy… I drugie dziecko, chłopiec, który dla żartu otrzymał imię Spark, co oznacza „iskra”, został bowiem wykrzesany z Flinta, którego imię oznaczało „krzemień”. Nie znała prawdziwego imienia swego syna. Był on równie chorowitym dzieckiem, jak Apple — zdrowym. Urodzony przedwcześnie, o mało nie umarł na krup, kiedy miał dwa miesiące. Dwa lata później wychowywanie go przypominało hodowanie ledwie opierzonego wróbla — nie wiedziało się nigdy, czy rankiem będzie jeszcze żył. Wytrzymał jednak — mała iskierka nie miała ochoty zgasnąć. I podrastając stał się twardym chłopakiem, zawsze aktywnym, zabieganym. Nie nadawał się do pracy na farmie — brakowało mu cierpliwości do zwierząt, roślin, ludzi. Używał słów tylko dla swoich potrzeb, nigdy zaś dla przyjemności, dla wymiany miłości czy wiedzy.
Ogion odwiedził ich podczas swoich wędrówek, kiedy Apple miała trzynaście, a Spark — jedenaście lat. Mag nadał wówczas dziewczynce imię. U źródeł Kahedy weszła do zielonej wody, piękna, dziecko-kobieta, a on dał jej prawdziwe imię: Hayohe. Pozostał na Dębowej Farmie dzień lub dwa i zapytał chłopca, czy chce powędrować z nim trochę po lasach. Spark tylko potrząsnął głową na znak odmowy.
— Co chciałbyś więc robić? — zapytał go mag, a chłopiec powiedział to, czego nigdy nie był w stanie powiedzieć ojcu czy matce:
— Zostać żeglarzem.
Więc kiedy Beech trzy lata później nadał mu imię, zaokrętował się jako żeglarz na statek handlowy przewożący towary z Yalmouth do Oranća i Pomocnego Havnoru. Od czasu do czasu przyjeżdżał na farmę, ale nigdy na długo, mimo że po śmierci ojca miała ona zostać jego własnością. Miał białą skórę jak Tenar, lecz podobnie jak Flint wyrósł na wysokiego mężczyznę o wąskiej twarzy. Nie zdradził rodzicom swego prawdziwego imienia. Być może nie było nigdy nikogo, komu je wyjawił. Tenar nie widziała go od trzech lat. Mógł wiedzieć lub nie wiedzieć o śmierci swojego ojca. Mógł sam być martwy, utonąć, ale Tenar miała nadzieję, że tak się nie stało. Wierzyła, że przeniósłby tę iskierkę swego życia ponad wodami, poprzez sztormy.
Właśnie coś takiego było w niej teraz: iskra, jak cielesna pewność poczęcia, odczucie zmiany, czegoś nowego. Nie chciała dociekać, co to było. Nie mogła. To było dane albo nie.
Wstała i ubrała się. Wczesnym rankiem było ciepło, nie rozpalała, więc ognia. Usiadła w drzwiach, by wypić kubek mleka i popatrzeć na cień Góry Gont. Wał tak lekki wiatr, jaki tylko mógł być na tej omiatanej wichrami skalnej półce. Bryza przyniosła łagodny dotyk pełni lata i bogaty aromat łąk. W powietrzu była jakaś słodycz, jakaś zmiana.
— Wszystko się zmieniło! — wyszeptał starzec, umierając, pełen radości. Kładąc swoją rękę na jej dłoni, ofiarowując jej dar — swoje imię.
— Aihal! — szepnęła. W odpowiedzi za oborą zabeczała para kóz, czekających na przyjście Heather.
— Be-eh — beknęła jedna, a druga dodała niżej, metalicznie:
— Bla-ah!
Zaufaj kozie, miał zwyczaj mawiać Flint, ona wszystko zniszczy. Flint, pasterz, czuł niechęć do kóz. Lecz Krogulec jako chłopiec również wypasał kozy na zboczach tej góry. Weszła do środka. Zastała Therru przyglądającą się śpiącemu mężczyźnie. Objęła dziecko ramieniem i chociaż Therru zwykle była bierna lub wzdragała się przed dotykiem czy pieszczotą, tym razem przyjęła je, a może nawet skłoniła się nieco, ku Tenar. Ged wciąż leżał wyczerpany, pogrążony we śnie. Na policzku widniały cztery jasne blizny, znaczące ciemną twarz.
— Czy on został poparzony? — wyszeptała Themi. Tenar nie odpowiedziała od razu. Nie wiedziała, czym były te blizny.
— Smok? — zapytała go z drwiną dawno temu, w Malowanej Komnacie Labiryntu Atuanu. A on odpowiedział poważnie:
— Nie smok. Krewniak Bezimiennych. Ale ja poznałem jego imię…
I to było wszystko, co wiedziała. Wiedziała też jednak, co dla dziecka oznacza słowo „poparzony”.
— Tak — odrzekła.
Therru dalej mu się przyglądała. Zadarła głowę, aby użyć swojego jedynego widzącego oka. Wyglądała teraz jak mały ptak, wróbelek albo zięba.
— Chodź, ptaszynko, sen jest tym, czego on potrzebuje, tobie potrzebna jest brzoskwinia. Czy jakaś brzoskwinia dojrzała dzisiejszego ranka?
Therru pobiegła zobaczyć, a Tenar podążyła za nią. Zjadając brzoskwinię, dziewczynka badawczo przypatrywała się miejscu, w którym wczoraj zasadziła pestkę. Była najwyraźniej rozczarowana, że nie wyrosło tam żadne drzewo, nic jednak nie powiedziała.
— Podlej ją — rzekła Tenar.
Przed południem nadeszła Cioteczka Moss. Jedną z jej umiejętności, jako czarownicy-majstra-do-wszystkiego, było wyplatanie koszy z sitowia z bagna Oerfell i Tenar poprosiła kiedyś, by nauczyła ją tej sztuki. Jako dziecko w Atuanie, Tenar nauczyła się, jak się uczyć. Jako obca na wyspie Gont, odkryła, że ludzie lubią uczyć. Nauczyła się więc pobierać od nich nauki tak, żeby zostać zaakceptowaną, aby obcość została jej wybaczona. Ogion nauczył ją swojej wiedzy, a później Flint nauczył ją swojej. To był nawyk jej życia — uczyć się. Okazywało się zawsze, że było całe mnóstwo rzeczy, które powinna poznać, więcej niż mogłaby pojąć będąc kapłanką-terminatorką czy też uczennicą maga. Sitowie zostało namoczone i tego ranka miały rozdzielić je na części, co było zadaniem wymagającym dużego wysiłku, lecz nieskomplikowanym, pozostawiającym dużo wolnej uwagi.
— Cioteczko — rzekła Tenar, gdy siedziały na progu, mając pomiędzy sobą miskę wymoczonego sitowia, a przed sobą matę do układania rozszczepionych włókien — po czym poznajesz, czy ktoś jest czarodziejem, czy nie?
Moss, jak zwykle, odpowiedziała niejasno, pokrętnie.
— Głębia poznaje głębię — rzekła. — Co urodzone, przemówi. — I opowiedziała historię o pewnej mrówce, która podniosła z podłogi pałacu maleńki koniec włosa i uciekła z nim do mrówczego gniazda, a nocą gniazdo owo jarzyło się jak gwiazda pod ziemią, gdyż włos ten pochodził z głowy potężnego maga Brosta. Jednakże tylko czarnoksiężnicy widzieli żarzące się mrowisko. Dla zwykłych oczu było ono zupełnie ciemne.
— Zatem człowiek potrzebuje treningu — odezwała się Tenar. Może tak, może nie — brzmiał sens tajemniczej odpowiedzi Moss.
— Niektórzy rodzą się z tym darem — powiedziała. — Nawet, jeśli o tym nie wiedzą, będzie tam. Będzie świecić, jak włos maga w norze w ziemi.