— Chyba go zabiłem — powiedział znowu.
— Możliwe. — Tenar przyglądała się, jak jaskrawoczerwone plamy pokrywały powoli ciężkie płótno, które spowijało szczupłą, owłosioną pierś i brzuch mężczyzny. Wstała i zakołysała się, bardzo kręciło jej się w głowie. — Usiądź przy ogniu — rzekła. — Musisz być zmarznięty.
Nie wiedziała, w jaki sposób poznała go w mroku na zewnątrz. Być może po głosie. Miał na sobie gruby, pasterski, zimowy płaszcz ze strzyżonej wełny, obrócony skórzaną stroną na wierzch, i wyciągniętą, zrobioną na drutach pasterską czapkę; jego bladą twarz pokrywały bruzdy, włosy były długie i siwe. Pachniał dymem drzewnym, mrozem i kozą. Miał dreszcze, drżał na całym ciele.
— Usiądź przy ogniu — powtórzyła. — Dołóż do niego drewna. Tak też zrobił. Tenar napełniła kociołek i zawiesiła go na jego żelaznym ramieniu nad ogniem.
Na jej spódnicy była krew, użyła więc resztek płótna umoczonych w zimnej wodzie, by ją oczyścić. Podała ścierkę Gedowi, aby usunął krew ze swoich dłoni.
— Co masz na myśli — zapytała. — Przyszedłeś z nimi, ale oni o tym nie wiedzieli?
— Schodziłem. Z góry. Na drodze ze źródeł Kahedy. — Mówił matowym głosem, jakby zadyszany, a drżenie sprawiało, że jego mowa była niewyraźna. — Usłyszałem za sobą ludzi i zszedłem na bok. Do lasu. Nie miałem ochoty rozmawiać. Nie wiem. Coś w nich było. Bałem się ich.
Niecierpliwie skinęła głową i usiadła po drugiej stronie kominka, pochylając się do przodu, aby słuchać, z dłońmi silnie zaciśniętymi na podołku. Wilgotna spódnica ziębiła jej nogi.
— Kiedy przechodzili obok, usłyszałem, jak jeden z nich powiedział: „Dębowa Farma”. Wtedy poszedłem za nimi. Jeden z nich nie przestawał mówić. O dziecku.
— Co mówił?
Milczał. W końcu rzekł:
— Że zamierzają odzyskać. Ukarać ją, powiedział. I odpłacić ci pięknym za nadobne. Za to, że ją ukradłaś, powiedział. Powiedział… — Ged przerwał.
— Że mnie również ukarze.
— Oni wszyscy mówili. O, o tym.
— Ten nie jest Handym. — Wskazała głową w kierunku mężczyzny leżącego na podłodze. — Czy to…
— Powiedział, że ona jest jego. — Ged również spojrzał na mężczyznę i z powrotem na ogień. — On umiera. Powinniśmy sprowadzić pomoc.
— Nie umrze — odparła Tenar. — Rankiem pójdę od Ivy. Inni są ciągle tam na zewnątrz. Ilu ich jest?
— Dwóch.
— Jak umrze, to umrze, jeżeli będzie żył, będzie żył. Żadne z nas nie wychodzi. — Zerwała się na równe nogi w przypływie strachu. — Czy ty przyniosłeś widły, Ged?
Wskazał na nie. Cztery długie zęby lśniły, oparte o ścianę przy drzwiach.
Ponownie usiadła na zydlu przy kominku, lecz teraz ona drżała, trzęsła się od stóp do głów, jak wcześniej on. Sięgnął przez kominek, by dotknąć jej ręki.
— Już dobrze — powiedział.
— Co będzie, jeśli ciągle są tam, na zewnątrz?
— Uciekli.
— Mogli wrócić.
— Dwóch przeciwko dwojgu? I my mamy widły. Ściszyła głos do szeptu i powiedziała z przerażeniem:
— Kosy są w przybudówce stodoły. Potrząsnął głową.
— Uciekli. Zobaczyli — jego i ciebie w drzwiach.
— Co zrobiliście?
— Zaatakował mnie. Więc i ja zaatakowałem jego.
— Chodzi mi o to, co było wcześniej. Na drodze.
— Zmarzli w czasie marszu. Zaczęło padać, a oni zmarzli i zaczęli rozmawiać o przyjściu tutaj. Przedtem tylko ten jeden rozmawiał o dziecku i o tobie, o daniu… daniu nauczki… — Zaschło mu w gardle. — Chce mi się pić — powiedział.
— Mnie też. Woda się jeszcze nie gotuje. Mów dalej. Odetchnął i spróbował opowiedzieć spoiście swoją historię.
— Pozostali dwaj niewiele go słuchali. Być może słyszeli to wszystko wcześniej. Śpieszyli się. Żeby dotrzeć do Yalmouth. Jak gdyby uciekali przed kimś. Umykali. Ale zrobiło się zimno, a on wciąż mówił o Dębowej Farmie i ten w czapce powiedział: „A więc czemuż by nie pójść tam po prostu i nie spędzić nocy z…”
— Z wdową, tak?
Ged ukrył twarz w dłoniach. Czekała.
Poprawił polana w kominku i kontynuował spokojnie.
— Później zgubiłem ich na chwilę. Droga weszła w dolinę, nie mogłem, więc podążać wzdłuż traktu, lasem, tuż za nimi. Musiałem zejść na bok, przez pola, trzymając się z dala od ich wzroku. Nie znam tego kraju, tylko drogi. Bałem się, że jeśli przetnę pola, zgubię się, nie trafię do domu. I ściemniało się. Pomyślałem, że przegapiłem dom, minąłem go. Wróciłem na trakt i prawie wpadłem na nich — tam na zakręcie. Widzieli mijającego ich starca. Zdecydowali się zaczekać, aż się ściemni i będą pewni, że nikt inny nie przyjdzie. Czekali w stodole. Ja zostałem na zewnątrz. Zaledwie przez ścianę od nich.
— Musiałeś zmarznąć — rzekła Tenar głucho.
— Było zimno. — Wyciągnął ręce do ognia, jak gdyby myśl o tym ponownie przejęła go chłodem. — Znalazłem widły przy drzwiach przybudówki. Kiedy wyszli, udali się na tyły domu. Mogłem wtedy podejść do frontowych drzwi, żeby cię ostrzec — oto, co powinienem był zrobić, lecz wszystkim, o czym potrafiłem myśleć, było to, aby ich zaskoczyć. Myślałem, że to moja jedyna przewaga, szansa… Myślałem, że dom będzie zamknięty i będą musieli się włamać. Ale później usłyszałem, jak wchodzą do środka, tam z tyłu. Wszedłem za nimi do mleczarni. Ledwo się wydostałem, kiedy podeszli do zamkniętych drzwi. — Zaśmiał się niepewnie. — Przeszli tuż obok mnie w ciemności. Mogłem im podstawić nogę… Jeden z nich miał krzemień i krzesiwo, spalił trochę hubki, kiedy chcieli zobaczyć zamek. Wyszli przed dom. Słyszałem, jak zamykasz okiennice; wiedziałem, że ich usłyszałaś. Rozmawiali o rozbiciu okna, przy którym cię zobaczyli. Potem ten w czapce dostrzegł okno — to okno… — Kiwnął głową w stronę kuchennego okna, z jego szerokim wewnętrznym parapetem. — Powiedział: „Dajcie mi kamień, wywalę je”, a oni podeszli tam, gdzie był i mieli właśnie podsadzić go na parapet. Zawyłem, więc i on upadł, a jeden z nich — ten — rzucił się biegiem prosto na mnie.
— Ach, ach — chwytał powietrze mężczyzna leżący na podłodze, jak gdyby opowiadał historię Geda za niego. Ged wstał i pochylił się nad nim.
— On chyba umiera.
— Nie, nie umiera — odrzekła Tenar. Nie mogła całkowicie powstrzymać dygotania, lecz było to teraz tylko wewnętrzne drżenie. Kociołek szumiał. Zrobiła dzbanek herbaty i położyła dłonie na grubych, glinianych ściankach imbryka. Napełniła dwa kubki, potem trzeci, do którego dolała trochę zimnej wody. — Jest za gorąca do picia — powiedziała Gedowi — potrzymaj ją najpierw chwilę. Zobaczę, czy to w niego wejdzie. — Usiadła na podłodze obok głowy mężczyzny, podniosła ją na jednej ręce, przyłożyła kubek ostudzonej herbaty do jego ust, wepchnęła krawędź naczynia między obnażone zęby. Ciepły płyn wpłynął mu do ust. Przełknął. Nie umrze — stwierdziła. — Podłoga jest jak lód. Pomóż mi go przenieść bliżej ognia.
Ged zabrał się do zdejmowania pledu z ławy, która biegła wzdłuż ściany pomiędzy kominkiem a sienią.
— Nie bierz tego, to dobry kawałek roboty tkackiej — powstrzymała go Tenar, poszła do ustępu i przyniosła stamtąd znoszony wojskowy płaszcz, który rozścieliła jako posłanie dla mężczyzny.
Wciągnęli nań bezwładne ciało i otulili je nim. Przemoczone, czerwone plamy na bandażach nie powiększały się już. Tenar podniosła się i stanęła bez ruchu.
— Therru — powiedziała.