Jeden mężczyzna, z czarnymi wąsami opadającymi na usta, wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu.
— Hej, tam! — zaczął, ale Goha mu przerwała.
— Precz z mojej drogi! — krzyknęła, unosząc swój olchowy kij, jakby była to laska czarodzieja. — Idę do Ogiona! — Zdecydowanym krokiem przeszła między mężczyznami, a Therru truchtem biegła obok niej. Mężczyźni stanęli bez ruchu. Być może imię Ogiona wciąż jeszcze miało w sobie moc, czy też miała ją Goha albo dziewczynka. Kiedy minęły mężczyzn, jeden z nich powiedział: „Widzieliście to?” — splunął i uczynił znak odwracający urok.
— Wiedźma i jej potworny dzieciak — powiedział drugi. — Niech idą!
Mężczyzna w skórzanej czapce i kaftanie przez chwilę stał, patrząc za nimi. Widać było, że ma ochotę pójść ich śladem. Pozostali jednak zbierali się do drogi, któryś krzyknął: „Chodź, Handy” i ruszyli przed siebie.
Kiedy Goha i Therru zniknęły za zakrętem drogi, przyśpieszyły kroku. Kobieta wzięła dziewczynkę na ręce i niosła ją przez jakiś czas. Zmęczyła się jednak szybko, postawiła dziecko na ziemi i znowu szły trzymając się za ręce, najszybciej jak mogły.
— Jesteś czerwona — powiedziała Therru. — Jak ogień. Mówiła rzadko i niewyraźnie, bardzo chrapliwym głosem, ale Goha potrafiła ją zrozumieć.
— Jestem zła — odrzekła Goha z pewnym rozbawieniem. — Kiedy jestem zła, robię się czerwona. Jak wy, czerwoni ludzie, wy barbarzyńcy z zachodnich krain… Spójrz, przed nami jest miasteczko, to będzie Oak Springs. To jedyna miejscowość przy tej drodze. Zatrzymamy się tam i odpoczniemy chwilę. Może dostaniemy trochę mleka. A potem, jeśli będziemy mogły iść dalej, jeżeli będziesz pewna, że możesz iść dalej aż do Sokolego Gniazda, to pójdziemy i znajdziemy się tam przed zmrokiem.
Dziewczynka skinęła głową. Zjadła trochę rodzynek i orzechów i podjęły mozolną wędrówkę.
Słońce dawno już zaszło, kiedy dotarły do miasteczka i do domu Ogiona na szczycie urwiska. Nad morzem migotały już pierwsze gwiazdy. Chłodny wiatr kołysał niskimi trawami. W oknie małego domu drżało nieśmiałe światełko. Gdzieś na pastwisku zabeczała koza.
Goha postawiła oba kije przed wejściem i zapukała. Nikt nie odpowiedział.
Pchnęła drzwi. Ogień w palenisku wygasł, ale lampka oliwna stojąca na stole rozsiewała dookoła nikły blask. Z siennika w kącie izby dobiegł zmęczony głos Ogiona:
— Wejdź, Tenar.
3. OGION
Kobieta przygotowywała dziecku posłanie, dorzuciła drew do ognia i w końcu usiadła na podłodze obok siennika Ogiona.
— Nikt się tobą nie opiekuje — powiedziała.
— Odesłałem ich — wyszeptał.
Jego twarz była ciemna i surowa jak zawsze, lecz teraz okolona białymi i wiotkimi włosami. Patrzył na Tenar oczyma pozbawionymi blasku.
— Mogłeś tu umrzeć, sam jeden — powiedziała gwałtownie.
— Pomóż mi to zrobić — odrzekł starzec.
— Jeszcze nie — poprosiła, pochylając się i przyciskając czoło do jego dłoni.
— Nie dziś — zgodził się. — Jutro.
Znalazł dość siły, aby podnieść rękę i pogładzić kobietę po włosach.
Wyprostowała się. Ogień już się rozpalił i jego blask igrał z cieniami na ścianach i niskim suficie.
— Gdyby przyszedł Ged… — mruknął starzec.
— Czy posłałeś po niego?
— On jest zgubiony — rzekł Ogion. — Chmura. Mgła ponad lądami. Powędrował na zachód. Niesie gałązkę jarzębiny. Do wnętrza mrocznej mgły. Nie ma mojego Geda.
— Nie, nie — szepnęła. — On wróci.
Milczeli. Powoli przenikało ich ciepło ognia. Tenar rozmasowa-ła sobie obolałe stopy i ramiona — nareszcie mogła odpocząć po całodziennej wędrówce. Stary czarnoksiężnik osunął się w drżący półsen.
Tenar wstała, nagrzała wody i zmyła z siebie pył drogi. Napiła się mleka, zjadła kawałek chleba, który znalazła w spiżami Ogiona, po czym usiadła przy posłaniu czarnoksiężnika. Przyglądała się jego twarzy. Siedziała tak, zamyślona, jak przed laty pewna dziewczyna, która żyjąc wśród ponurych murów świątyni wiedziała o sobie jedynie tyle, że jest Pożartą — kapłanką i sługą Mocy Ciemności. Pamiętała też kobietę z farmy, która wśród ciszy nocy, słuchając spokojnych oddechów męża i dzieci, cieszyła się krótkimi chwilami samotności. I była też wdowa, która przyprowadziła tu poparzone dziecko, a teraz siedziała przy umierającym starcu. Czekała na powrót mężczyzny, tak jak od zarania dziejów czekają wszystkie kobiety.
Ogion nie nazwał jej ani sługą, ani żoną, ani wdową. I nie zrobił tego Ged, kiedyś, w mroku Grobowców. Ani — jeszcze dawniej — matka. Matka, która była jedynie wspomnieniem ciepła ognia płonącego w kominie. Matka, która nadała jej imię.
— Jestem Tenar — szepnęła. Płomień, obejmujący suchą gałązkę sosny, wystrzelił w górę jaskrawożółtym językiem ognia.
Ogion oddychał z trudem, spał niespokojnie. Tenar też w końcu zasnęła, ale przebudziła się, kiedy usłyszała głos starca.
— A zatem jesteś tutaj? Widziałeś go?
Kiedy Tenar wstała, żeby podsycić ogień, Ogion znowu zaczął mówić. Sprawiało to wrażenie, jakby spotkał przyjaciela z lat dziecinnych — mówił głosem chłopca.
— Próbowałem jej pomóc, ale runął dach. Spadł na nich. To było straszne trzęsienie ziemi.
Tenar słuchała — ona również widziała trzęsienie ziemi.
— Próbowałem pomóc! — krzyknął chłopiec głosem cierpiącego starca.
Ogion westchnął głęboko i uspokoił się.
O świcie Tenar usłyszała narastający szum. Był to łopot skrzydeł. Olbrzymie stada ptaków przelatywały nad domem. Przez jakiś czas krążyły nad nim, a potem odleciały. Tego ranka nadeszli ludzie z Re Albi. Dziewczyna od kóz, kobieta po mleko i inni — przyszli, żeby zapytać, czy mogą w czymś pomóc. Moss, wiejska czarownica, dotknęła palcami olchowego kija i leszczynowej witki, stojących przed wejściem i zajrzała do środka przez lekko uchylone drzwi. Ogion krzyknął ze swojego siennika:
— Odpraw ich! Odpraw ich wszystkich!
Sprawiał wrażenie silniejszego niż poprzedniego dnia. Kiedy obudziła się mała Therru, powiedział coś do niej głosem oschłym, ale zarazem łagodnym. Dziecko wyszło, żeby pobawić się w słońcu, a starzec zwrócił się wtedy do Tenar:
— Co oznacza imię, którym ją nazywasz? Znał Prawdziwą Mowę Tworzenia, ale nigdy nie nauczył się języka kargijskiego.
— Therru oznacza spalanie, żar ognia — wyjaśniła.
— Ach, tak — powiedział, oczy mu zabłysły i zmarszczył brwi. Zdawało się, że przez chwile szukał właściwych słów.
— Oni… — zaczaj. — Oni… będą się jej lękać.
— Już teraz się jej boją — odrzekła gorzko. Mag pokiwał głową.
— Naucz ją, Tenar — wyszeptał. — Naucz ją wszystkiego! Nie na Roke. Oni się boją. Dlaczego pozwoliłem ci odejść? Dlaczego odeszłaś? Żeby ją tu sprowadzić? Zbyt późno.
— Cicho już, cicho — powiedziała czule, kiedy starzec znowu zaczął ciężko oddychać. Potrząsnął głową, resztką sił krzyknął: „Naucz ją! „i zamilkł.
Nie chciał jeść, wypił tylko trochę wody. Zasnął w południe. Obudziwszy się kilka godzin później, powiedział: „No, córko” i uniósł się na posłaniu. Tenar uśmiechając się wzięła go za rękę.