— Zdaje się, że powiedział: „Dębowa Farma”.
— To wszystko jest całkiem możliwe. Tylko wydaje się takie dogodne.
Wiedząc, że mu wierzy, położył się i czekał.
— Takie rzeczy przytrafiają się czarnoksiężnikom — powiedziała.
— I innym.
— Być może.
— Moja droga, chyba nie próbujesz… przywrócić mnie na stanowisko?
— Nie. Nie, wcale nie. Czy rozsądnie byłoby to czynić? Gdybyś był czarnoksiężnikiem, czy byłbyś tutaj?
Leżeli w wielkim łożu o dębowej ramie, dobrze przykryci owczymi skórami i pierzynami, jako że izba nie posiadała kominka, a nocą chwycił tęgi mróz i spadł śnieg.
— Lecz oto, co chcę wiedzieć. Czy istnieje coś poza tym, co nazywasz mocą, co — być może — ją poprzedza? Albo coś, czego tylko pewnym sposobem używania jest moc? Coś w tym rodzaju. Ogion powiedział kiedyś o tobie, że zanim zdobyłeś jakąkolwiek wiedzę czy praktykę jako czarnoksiężnik, byłeś magiem. Urodzony mag — powiedział. Wyobraziłam, więc sobie, że, aby mieć moc, człowiek musi najpierw mieć na nią miejsce. Pustkę do zapełnienia. I im większa jest ta pustka, tym więcej mocy może ją zapełnić. Lecz jeśli wcale nie ma się mocy albo została odebrana, albo rozdana — ona wciąż tam będzie.
— Ta pustka — wtrącił.
— „Pustka” to jakieś słowo na jej określenie. Może niezbyt właściwe słowo.
— „Możliwość”? — zapytał i potrząsnął głową. — To, co może być… stać się.
— Sądzę, że znalazłeś się na tym trakcie, właśnie tam i właśnie wtedy, z tego powodu — ponieważ właśnie to ci się przytrafia. Nie sprawiłeś, że to się zdarzyło. Nie spowodowałeś tego. Nie stało się to z powodu twojej „mocy”. To przydarzyło się tobie. Z powodu twojej… pustki.
Po chwili odrzekł:
— Nie jest to dalekie od tego, czego uczono mnie jako chłopca na Roke: że prawdziwa magia tkwi w czynieniu tego, co musi się uczynić. I tylko tego. Ale to, co mówisz, sięga dalej. Nie czynić, lecz doświadczyć uczynienia.
— Myślę, że nie całkiem o to chodzi. Przypomina to bardziej coś, z czego wyrasta prawdziwe czynienie. Czyż nie przybyłeś i nie uratowałeś mi życia — czyż nie przeszyłeś Haka widłami? To było „czynienie”, w porządku, czynienie tego, co musi się uczynić…
Znowu się zamyślił i w końcu zapytał ją:
— Czy tę mądrość wpojono ci, kiedy byłaś Kapłanką Grobowców?
— Nie. — Przeciągnęła się, wpatrując się w mrok. — Arhę uczono, że aby być potężną, musi złożyć ofiarę. Poświęcić siebie i innych. Transakcja: dać, żeby dostać. I nie mogę powiedzieć, żeby było to niezgodne z prawdą. Lec? moja dusza nie może żyć w tym ciasnym miejscu — coś za coś, ząb za ząb, śmierć za życie… Wolność jest poza tym. Poza zapłatą, nagrodą, wykupem — poza wszystkimi transakcjami i równowagami jest wolność.
— Drzwi pomiędzy nimi — powiedział miękko.
Tej nocy Tenar miała sen. Śniło jej się, że ujrzała przejście ze Stworzenia Ea. Było to małe okno z chropowatego, zamglonego, ciężkiego szkła, osadzone nisko w zachodniej ścianie starego domu ponad morzem. Okno było zamknięte. Zostało zaryglowane. Chciała je odemknąć, lecz było jakieś słowo czy klucz, coś, czego zapomniała, słowo, klucz, imię, bez którego nie mogła go otworzyć. Szukała go w izbie z kamienia, która malała i mroczniała, dopóki nie poczuła, że Ged obejmuje ją, próbując ją zbudzić i pocieszyć słowami:
— Już dobrze, moja kochana, wszystko będzie dobrze!
— Nie mogę się uwolnić! — krzyknęła, przywierając do niego. Uspokoił ją, głaszcząc jej włosy; leżeli razem, a on szepnął:
— Spójrz.
Wzeszedł sędziwy księżyc. Jego biały blask odbijał się od śniegu i wpadał do wnętrza izby, gdyż z powodu zimna Tenar nie zamknęła okiennic. Całe powietrze nad nimi było rozświetlone. Leżeli w cieniu, lecz wydawało się, że sufit jest tylko woalem pomiędzy nimi a bezkresnymi, srebrnymi, niezmąconymi głębiami światła.
Była to na Goncie zima ciężkich śniegów. Długa zima. Zbiory były dobre. Było pod dostatkiem pożywienia dla zwierząt i ludzi i niewiele roboty poza jedzeniem i wygrzewaniem się przy ogniu.
Therru znała Stworzenie Ea od początku do końca. W dniu Powrotu Słońca recytowała Zimową Kolędę i Czyny Młodego Króla. Wiedziała, jak obchodzić się ze spieczoną skórką na placku, jak prząść na kołowrotku i jak robić mydło. Znała nazwę i zastosowanie każdej rośliny, jaką widać było ponad śniegiem, i posiadała sporo innej wiedzy, o ziołach i słowach, którą zgromadził Ged podczas swojego terminu u Ogiona i długich lat spędzonych w Szkole na Roke. Nie zdjął on jednak z półki nad kominkiem Runów ani Ksiąg Wiedzy, nie nauczył też dziecka żadnego słowa Języka Tworzenia.
Rozmawiał o tym z Tenar. Opowiedziała mu, jak uczyła Therru jednego słowa — tolk, a później zaniechała tej nauki, gdyż nie wydawało jej się to właściwe, choć nie wiedziała dlaczego.
— Myślałam, że to może dlatego, że nigdy naprawdę nie mówiłam tym językiem, nigdy nie wykorzystywałam go w magii. Mysiałam, że może powinna nauczyć się go od kogoś, kto naprawdę nim włada.
— Nie jest nim żaden mężczyzna.
— Tym bardziej żadna kobieta.
— Chodziło mi o to, że tylko smoki używają go jako swej mowy.
— Czy one się go uczą?
Nie spieszył z odpowiedzią, najwyraźniej przypominając sobie wszystko, co mu opowiadano i co wiedział na temat smoków.
— Nie wiem — odrzekł wreszcie. — Cóż my o nich wiemy? Czy uczą tak jak my: matka — dziecko, starszy — młodszego? Czy też są jak zwierzęta, uczą się niektórych rzeczy, lecz rodząc się posiadają większość swojej wiedzy? Nawet tego nie wiemy. Domyślani sią jednak, że smok i mowa smoka stanowią jedność. Jedną istotę.
— I nie władają żadnym innym językiem. Skinął głową.
— Nie uczą się — rzekł. — Są.
Przez kuchnię przeszła Therru. Jednym z jej zadań było napełnianie skrzyni na drewno do podpałki i tym właśnie była zajęta. Okutana w skrócony kaftan z jagnięcej skóry i czapkę, biegała tam i z powrotem, z drewutni do kuchni. Wrzuciła swój ładunek do skrzyni w kącie przy kominku i ponownie wyruszyła w drogę.
— Co ona śpiewa? — spytał Gei.
— Therru?
— Kiedy jest sama.
— Ależ ona nigdy nie śpiewa. Nie umie.
— Na swój sposób. „Na zachodzie dalszym niż zachód…”
— Ach! — zawołała Tenar. — Ta historia! Czy Ogion nigdy nie opowiadał ci o Kobiecie z Kemay?
— Nie — odrzekł. — Opowiedz mi.
Przędąc opowiedziała mu historię, a cichy warkot kołowrotka towarzyszył słowom opowieści. Na jej zakończenie rzekła:
— Kiedy Mistrz Wiatrów powiedział mi, że przybył poszukując „kobiety na Goncie”, pomyślałam o niej. Ale ona na pewno już nie żyje. I, tak czy owak, w jaki sposób rybaczka, która była smokiem, mogłaby zostać arcymagiem?!
— Cóż, Mistrz Wzorów nie powiedział, że kobieta na Goncie ma zostać arcymagiem — zauważył Ged. Cerował paskudnie rozdarte spodnie, siedząc na parapecie okna, aby wykorzystać tyle światła, ile dostarczał pochmurny dzień. Od Powrotu Słońca minęło pół miesiąca i nastała najmroźniejsza pora.
— Co zatem powiedział?
— „Kobieta na Goncie”. Tak mi mówiłaś.
— Ale oni pytali, kto ma być następnym arcymagiem.
— I nie otrzymali na to pytanie żadnej odpowiedzi.
— Nieskończone są spory magów — odparła Tenar raczej oschle. Ged odgryzł nitkę i okręcił niewykorzystany kawałek wokół dwóch palców.