Выбрать главу

— Pomóż mi wstać — poprosił.

— Nie, nie możesz.

— Chce — powiedział. — Przed dom. Nie mogę umrzeć pod dachem.

— Dokąd chciałbyś iść?

— Dokądkolwiek. Ale gdybym mógł, to na leśną ścieżkę. Ten buk ponad łąką.

Tenar pomogła wstać starcowi, podeszli do drzwi. Ogion odwrócił się i rozejrzał po jedynej izbie swego domu. W ciemnym kącie, na prawo od drzwi, jego długa laska stała oparta o ścianę. Tenar sięgnęła po nią, aby podać Ogionowi, ale on potrząsnął głową.

— Nie — powiedział. — Nie te.

Znowu rozejrzał się dokoła, jak gdyby czegoś szukał.

— Chodź — odezwał się wreszcie.

Na zewnątrz uderzył w nich ostry, zachodni wiatr. Ogion spojrzał na horyzont i rzekł:

— Tak jest dobrze.

— Pozwól mi poprosić kilku ludzi z miasteczka, aby zrobili nosze i zanieśli cię — prosiła Tenar. — Wszyscy czekają, żeby coś dla ciebie zrobić.

— Chce pójść sam — odparł starzec.

Therru okrążyła dom i przyglądała się, jak Ogion i Tenar idą powoli, zatrzymując się co kilka kroków. Szli przez gąszcz łąki, ku lasom wznoszącym się stromo na stoku góry. Twarz Ogiona była szara, a nogi mu drżały, kiedy w końcu znaleźli się u stóp wielkiego buka, na samym skraju lasu, kilka jardów powyżej górskiej ścieżki. Starzec oparł się o pień drzewa. Przez długi czas nie mógł się poruszyć ani mówić, a serce łomotało mu w piersi jak oszalałe. W końcu kiwnął głową i szepnął:

— W porządku.

Therru szła za nimi w pewnej odległości. Tenar podeszła do niej, powiedziała coś i wróciła do Ogiona.

— Zaraz przyniesie pled — rzekła.

— Nie jest zimno.

— Ale mi jest zimno. Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

Dziewczynka przybiegła niosąc koc z koziej wełny. Powiedziała coś szeptem do Tenar i odeszła.

— Heather pozwoli jej pomagać przy dojeniu kóz i będzie jej pilnować — zwróciła się do Ogiona. — Więc mogę zostać tu z tobą.

— Zawsze robisz kilka rzeczy naraz — wyszeptał z trudem.

— Owszem — odparła. — Ale teraz jestem tutaj.

Skinął głową. Długo nic nie mówił, stał z zamkniętymi oczyma, oparty o pień drzewa. Obserwując jego twarz, Tenar spostrzegła, że zmienia się ona powoli, jak światło na zachodzie.

Starzec otworzył oczy i przez lukę w konarach drzew przyglądał się niebu. Zdawał się czekać na jakiś znak z tej dalekiej, złocistej przestrzeni. Nagle szepnął z wahaniem:

— Smok…

Słońce stało już nisko nad horyzontem, wiatr ucichł. Ogion spojrzał na Tenar.

— Skończone — szepnął z triumfem. — Wszystko się zmieniło! Zmieniło się, Tenar! Czekaj… czekaj tutaj, na…

Drżał cały. Oddychał z coraz większym trudem. Położył rękę na dłoni Tenar, a kiedy pochyliła się nad nim, wyjawił jej swoje imię, by po śmierci być prawdziwie poznanym. Zacisnął palce na jej dłoni, zamknął oczy i wydał ostatnie tchnienie. Tenar czuwała przy zmarłym do zmroku i później, kiedy na niebie zamigotały gwiazdy. Okryła siebie i starca wełnianym kocem, ale mimo to czuła przenikliwe zimno. W końcu wypuściła ze swojej dłoni zesztywniałą rękę Ogiona, wstała i wyruszyła na spotkanie ludzi, którzy nadchodzili ze światłem.

Dwór władcy Re Albi wznosił się na skalistej powierzchni stoku, poniżej Overfell. Wczesnym rankiem, na długo zanim słońce rozświetliło zbocza góry, czarodziej będący w służbie u tegoż władcy schodził drogą prowadzącą przez miasteczko. Inny czarodziej, który wyruszył jeszcze przed świtem, wspinał się mozolnie stromym traktem wiodącym z Portu Gont. Widocznie dotarła do nich wieść, że Ogion jest umierający. A może ich moc była tak wielka, że nikt nie musiał im tej wieści przynosić?

Miasteczko Re Albi nie miało czarodzieja, jedynie maga i czarownicę, która wykonywała skromne prace — jak odnajdywanie, naprawy czy nastawianie złamanych kości, czyli drobiazgi, którymi ludzie nie chcieli niepokoić maga. Cioteczka Moss była kobietą o ponurym wyglądzie, niezamężną — jak większość wiedźm — zawsze brudna, z siwiejącymi włosami związanymi w osobliwe czarodziejskie węzły i oczami zaczerwienionymi od dymu ziół. To właśnie ona przyszła do Tenar, aby razem z nią czuwać nocą przy ciele Ogiona. Umieściła woskową świecę w szklanym kloszu, przy zwłokach spaliła wonne olejki w glinianej misce, wypowiedziała słowa, które powinny być powiedziane i zrobiła wszystko to, co powinno być zrobione. Kiedy nadszedł czas przygotowania ciała do pogrzebu, spojrzała na Tenar, jakby czekała na pozwolenie, a potem dalej wypełniała swoje obowiązki. Wiejskie czarownice zwykle zajmowały się — jak to nazywały — przyhołubianiem zmarłych, a częstokroć — pogrzebem.

Kiedy nadszedł pierwszy czarodziej — wysoki młodzieniec ze srebrzystą laską z sosnowego drewna, a potem drugi — tęgi mężczyzna w średnim wieku z krótką laską cisową, Cioteczka Moss nie przyglądała się im swoimi przekrwionymi oczami, lecz przygarbiwszy się uciekła wraz ze swymi lichymi czarami i zaklęciami. Zwłoki były już przygotowane do pogrzebu — leżały na lewym boku, z ugiętymi kolanami, w lewej dłoni widniało maleńkie czarodziejskie zawiniątko z każdej strony przywiązane sznurkiem. Czarnoksiężnik z Re Albi dotknął tego końcem laski.

— Czy grób został wykopany? — zapytał drugi przybysz, z Portu Gont.

— Tak — odrzekł czarodziej z Re Albi, wskazując na dwór na szczycie góry. — Został wykopany na cmentarzu mojego pana.

— Rozumiem. Myślałem, że nasz mag zostanie pochowany ze wszystkimi honorami w mieście, które uratował od trzęsienia ziemi.

— Mój pan pragnie tego zaszczytu — odparł mag z Re Albi.

— Ale to wyglądałoby… — zaczął ten z Portu Gont i przerwał. Nie chciał się spierać, jednak gotów był trwać na swoim stanowisku. Spojrzał na zmarłego. — Z pewnością zostanie pochowany bez imienia — powiedział z żalem i goryczą. — Szedłem całą noc, lecz przybyłem za późno. Nasza strata jest tym większa.

Młody czarodziej nic nie odpowiedział.

— Miał na imię Aihal — odezwała sięTenar. — Jego życzeniem było pozostać tu, gdzie leży teraz.

Obaj mężczyźni popatrzyli na nią. Młodzieniec, widząc wieśniaczkę w średnim wieku, odwrócił się po prostu. Człowiek z Portu Gont przez chwilę patrzył na nią, po czym spytał:

— Kim jesteś?

— Nazywam się Goha, wdowa po Flincie — odrzekła. — Myślę, że twoją sprawą jest wiedzieć, kim jestem, a nie moją — powiedzieć.

Wówczas czarodziej z Re Albi uznał ją za godną krótkiego spojrzenia.

— Uważaj, kobieto, jak przemawiasz do ludzi posiadających moc!

— Zaczekaj, zaczekaj — wtrącił ten z Portu Gont z uspakajającym gestem, starając się uciszyć jego oburzenie i wciąż przypatrując się Tenar. — Ty byłaś… Byłaś kiedyś jego wychowanką?

— I przyjaciółką — dodała Tenar. Potem odwróciła głowę i stała w milczeniu. Kiedy wymawiała słowo „przyjaciółka”, w jej głosie zabrzmiał gniew. Popatrzyła na swego przyjaciela — zwłoki przygotowane do pogrzebania, utracone i nieruchome. Stali nad nim, żywi i pełni mocy, nie ofiarując przyjaźni, a jedynie wzgardę, rywalizację i gniew.

— Przepraszam — powiedziała. — To była długa noc. Byłam z nim, kiedy umierał.

— To nie jest… — zaczął młody czarodziej, lecz nieoczekiwanie przerwała mu Cioteczka Moss, wykrzykując na całe gardło:

— Była. Tak, była. Nikt inny, tylko ona. Posłał po nią. Wysłał młodego Townsenda, handlarza owiec, żeby kazał jej przyjść i powstrzymał swoją śmierć, dopóki nie przybyła i nie była przy nim, a potem umarł, umarł tam, gdzie chciał być pochowany, tutaj.