Выбрать главу

Najszybciej jak mogła, pobiegła przez pola, obok domu Cioteczki Moss, obok domu Ogiona i obory, na ścieżkę wzdłuż urwiska i na jego skraj, gdzie nie wolno jej było chodzić, ponieważ widziała je tylko jednym okiem. Była ostrożna. Spojrzała uważnie tym okiem. Stała na krawędzi. Woda była daleko w dole, a hen, w oddali zachodziło słońce. Spojrzała na zachód drugim okiem i zawołała innym głosem imię, które słyszała we śnie swojej matki.

Nie czekała na odpowiedź, lecz odwróciła się i pobiegła z powrotem — najpierw za dom Ogiona, aby zobaczyć, czyjej drzewko brzoskwiniowe urosło. Stare stało obwieszone mnóstwem małych, zielonych brzoskwiń, lecz nie było ani śladu sadzonki. Zjadły ją kozy. Albo uschła, bo nikt jej nie podlewał. Dziewczynka stała chwileczkę spoglądając w ziemię, po czym wzięła głęboki oddech i pobiegła dalej, przez pola, z powrotem do domu Cioteczki Moss. Kurczęta wracające na noc do kurnika popiskiwały i trzepotały skrzydełkami, protestując przeciwko jej wejściu. Mała chata stała mroczna i przesycona zapachami.

— Cioteczka Moss? — zapytała głosem, który przeznaczony był dla tych ludzi.

— Kto tam?

Stara kobieta leżała skulona w łóżku. Była przestraszona i próbowała otoczyć się kamieniem, aby trzymać wszystkich z dala od siebie, lecz nie udało się jej; nie miała dość siły.

— Kto to? Kto tam? Och, kochanie. O, drogie dziecko, moja mała spalona, moja śliczna, co ty tu robisz? Gdzie ona jest, twoja matka, och, czy jest tutaj? Czy ona przyszła? Nie wchodź, nie wchodź kochanie, ciąży nade mną klątwa, przeklął starą kobietę, nie podchodź, bo mnie! Nie zbliżaj się!

Płakała. Dziecko wyciągnęło rękę i dotknęło jej.

— Zimno ci — powiedziało.

— Jesteś jak ogień, dziecko, twoja dłoń mnie parzy. Och, nie patrz na mnie! On sprawił, że moje ciało gnije i usycha, i znowu gnije, ale nie pozwoli mi umrzeć — powiedział, że cię tu sprowadzę. Próbowałam umrzeć, próbowałam, ale utrzymał mnie, utrzymał mnie przy życiu wbrew mojej woli, nie pozwolił mi umrzeć. Och, pozwól mi umrzeć!

— Nie powinnaś umierać — rzekło dziecko, marszcząc brwi.

— Dziecko — wyszeptała stara kobieta. — Kochanie, nazwij mnie moim imieniem.

— Hatha — powiedziało dziecko.

— Ach! Wiedziałam… Uwolnij mnie, kochanie!

— Muszę zaczekać — odrzekło dziecko. — Aż przybędą. Czarownica leżała spokojnie, oddychając bez bólu.

— Aż, kto przybędzie, kochanie? — szepnęła.

— Mój lud.

Wielka, zimna dłoń czarownicy leżała jak wiązka chrustu w dłoni dziewczynki. Trzymała ją mocno. Na zewnątrz chaty było teraz równie ciemno jak wewnątrz niej. Hatha, którą nazywano Moss, spała; i wkrótce dziecko siedzące na podłodze przy jej łóżku, z kurą usadowioną nie opodal, również spało.

Mężczyźni przyszli o świcie. Powiedział:

— Wstawaj, Suko! Wstawaj!

Wsparła się na rękach i kolanach. Zaśmiał się, mówiąc:

— Całą drogę na nogach! Jesteś mądrą suką, potrafisz chodzić na tylnych łapach, prawda? O to chodzi. Udajesz człowieka! Mamy teraz sposób na chodzenie. Dalejże!

Rzemień otaczał wciąż jej szyję i mężczyzna szarpnął go. Poszła zanim.

— Masz, ty ją prowadź — powiedział i teraz właśnie ten, którego kochała, lecz nie znała już jego imienia, trzymał pasek.

Wyszli z mroku. Kamień rozstąpił się, by ich przepuścić, i zawarł się za nimi. Był zawsze tuż obok niej i tego, który trzymał rzemień. Inni szli z tyłu, trzech lub czterech mężczyzn.

Pola były szare od rosy. Góra odcinała się ciemną plamą na tle bladego nieba. Ptaki zaczynały coraz głośniej śpiewać w sadach i żywopłotach. Dotarli do krawędzi świata i szli przez chwilę wzdłuż niej, dopóki nie doszli do miejsca, gdzie jedyny grunt stanowiła skała, a krawędź była bardzo wąska. W skale była jakaś linia i kobieta przyjrzała się jej.

— Może ją zepchnąć — powiedział. — A potem może pofrunąć sokół, zupełnie sam.

Odwiązał rzemień z jej szyi.

— Idź i stań na brzegu — rozkazał. Podążyła za znakiem w skale aż do krawędzi. Pod nią było morze i nic innego. Poza nią było powietrze.

— Teraz Krogulec ją zepchnie — odezwał się. — Ale przedtem być może chciałaby coś powiedzieć. Ma tak wiele do powiedzenia. Kobiety zawsze mają. Czy chciałabyś nam coś powiedzieć, pani Tenar?

Nie mogła mówić, ale wskazała na niebo ponad morzem.

— Albatros — powiedział.

Zaśmiała się głośno.

W otchłaniach światła, od bramy nieba, nadlatywał smok, a za wijącym się, opancerzonym cielskiem ciągnęła się smuga ognia. Wtedy Tenar przemówiła.

— Kalessin! — krzyknęła, po czym, odwróciwszy się, chwyciła Geda za rękę i pociągnęła go w dół, na skałę. Przetoczył się nad nimi ryk ognia. Zagrzechotała kolczuga i wiatr zagwizdał w uniesionych skrzydłach. Przypominające ostrza kos pazury zaszczekały o skałę.

Wiatr wiał od morza. Maleńki oset, rosnący w szczelinie skały obok jej dłoni, poruszał się na wietrze. Przy niej był Ged. Kulili się ramię przy ramieniu, mając za sobą morze, a przed sobą — smoka. Ged przemówił ochrypłym, drżącym głosem, w smoczym języku. Tenar zrozumiała słowa, które brzmiały:

— Dziękujemy ci, Najstarszy.

Patrząc na Tenar Kalessin odezwał się potężnym głosem przypominającym dźwięk, jaki wydaje gong pocierany metalową miotłą:

— Aro Tehanu?

— Dziecko — rzekła Tenar. — Therru! — Zerwała się na nogi, aby biec, szukać swojego dziecka. Ujrzała, jak nadchodzi wzdłuż krawędzi skały, między górą a morzem, w kierunku smoka.

— Nie biegnij, Therru! — krzyknęła, lecz dziewczynka dostrzegła ją i biegła wprost do niej. Przylgnęły do siebie.

Smok odwrócił swoją ogromną, ciemnordzawą głowę, by przyjrzeć się im obydwoma oczyma. Jamy nozdrzy, wielkie jak kotły, jarzyły się od ognia i unosiły się z nich wstęgi dymu. Żar smoczego cielska przebijał się przez zimny morski wiatr.

— Tehanu — powiedział smok.

Dziecko odwróciło się, żeby na niego spojrzeć.

— Kalessin — rzekło.

Wówczas Ged, który pozostawał na klęczkach, wstał, aczkolwiek na drżących nogach, chwytając ramię Tenar, by odzyskać równowagę. Roześmiał się.

— Teraz wiem, kto cię wezwał, Najstarszy! — zawołał.

— Ja — powiedziała dziewczynka. — Nie wiedziałam, co innego mogę zrobić, Segoyu.

Wciąż spoglądała na smoka i przemawiała w języku smoków, słowami Tworzenia.

— To dobrze, dziecko — odrzekł smok. — Długo cię szukałem.

— Czy polecimy tam teraz? — zapytało dziecko. — Tam, gdzie są inni, na inny wiatr.

— Porzuciłabyś ich?

— Nie — odparła dziewczynka. — Czy oni nie mogą polecieć?

— Nie mogą polecieć. Ich życie jest tutaj.

— Zostanę z nimi — oświadczyło dziecko z nieco zapartym tchem. Kalessin odwrócił łeb, by wydać ogromny, gorący podmuch śmiechu, lekceważenia, radości czy też gniewu.

— Hah! — Po czym, ponownie spoglądając na dziecko, rzekł: — To dobrze. Masz tu coś do zrobienia.

— Wiem — odparło dziecko.

— Wrócę po ciebie — powiedział Kalessin. — W swoim czasie. — A do Geda i Tenar: — Oddaję wam swoje dziecko, jak wy oddacie mi swoje.

— W swoim czasie — rzekła Tenar.

Kalessin nieznacznie skinął swoją olbrzymią głową i długa paszcza o szablastych zębach wykrzywiła się nieco.

Ged i Tenar odsunęli się na bok wraz z Therru, gdy smok odwrócił się, wlokąc swój pancerz po skalnej półce, ostrożnie stawiając szponiaste stopy, zbierając swój czarny zad niczym kot, aż wzbił się w powietrze. Skrzydła strzeliły w górę, karmazynowe w nowym świetle, kolczasty ogon zadźwięczał na skalistej powierzchni urwiska i stwór odleciał, zniknął — mewa, jaskółka, myśl.