Выбрать главу

Światło gwiazd spływało na nich z zimną, jednostajną intensywnością, silniejsze od wszystkiego, co można zobaczyć w bezksiężycową noc na Ziemi, ale podziurawione ostrymi konturami cienia przy każdym występie i załomie terenu. Z prawej strony można było dostrzec nieostre kształty budynków bazy. Kopuły z kratownicami podtrzymującymi powłoki wyglądały jak wraki zeppelinów, zielonoszare i nie oświetlone.

Hawks zrobił głęboki wdech.

— W porządku, dziękuję — zwrócił się do obsługi. Jego głos w słuchawkach był odległy, mechaniczny i rzeczowy. — Czy zespoły obserwatorów są gotowe?

Jeden z ludzi, z oznakami porucznika na hełmie, skinął głową i wskazał w lewo. Hawks z wyrazem niechęci na twarzy powoli odwrócił głowę w stronę garbów bunkrów obserwacyjnych, które jak pod osłoną skały przycupnęły u stóp czarnosrebrnej formacji.

— Tędy — powiedział Barker dotykając ręki Hawksa zestawem narzędzi na końcu prawego rękawa. — Chodźmy, skończy nam się powietrze, jak będziemy tu stać i czekać, aż zanurzy pan palec w wodzie.

Hawks ruszył w ślad za Barkerem pod daszek, który jak pergola pozbawiona pnączy przykrywał uprzątniętą z kamieni dróżkę między kopułą odbiornika a formacją.

Porucznik dał znak ręką i zaczął się oddalać na czele swojej grupy roboczej inną ścieżką, prowadzącą do pomieszczeń marynarki i własnych codziennych zajęć.

— Gotowe? — spytał Barker, kiedy doszli do formacji. — Niech pan da sygnał świetlny obserwatorom, żeby wiedzieli, że zaczynamy.

Hawks podniósł rękę i błysnął wmontowaną lampą roboczą. Odpowiedział mu błysk światła z bezkształtnego czarnego bunkra.

— To już wszystko, Hawks. Nie wiem, na co pan jeszcze czeka. Niech pan idzie za mną i robi to co ja. Miejmy nadzieję, że to coś nie będzie miało nic przeciwko temu, że nie jestem sam.

— To jest ryzyko w granicach rozsądku — powiedział Hawks.

— Jak pan uważa, doktorze. — Barker wyciągnął ręce i przyłożył je wewnętrzną stroną do mieniącej się szklistej ściany w miejscu, gdzie nagle kończyła się dróżka. Przesunął się bokiem. Skafandrem Hawksa wstrząsnęła idąca od podeszew butów wibracja, kiedy ściana przepuściła Barkera i wessała go do środka.

Hawks spojrzał na luźny żwir ścieżki pokryty śladami butów, jakby przeszedł po nim oddział wojska. Potem podszedł do ściany i uniósł ramiona. Pot spływał mu po policzkach szybciej niż urządzenia skafandra były w stanie go wysuszać.

3.

Barker wspinał się po połyskliwej, czarnogranatowej równi pochyłej w kierunku dwóch szorstkich, matowobrązowych powierzchni, które raz po raz zderzały się. Wokół Hawksa zawirowały zielone i białe welony. Puścił się biegiem, podczas gdy przez zielono-białe draperie przebijały się promienie kryształowej przejrzystości z ledwo widocznymi czerwonymi światełkami błyskającymi na ich drugim końcu, a pod nogami wzdymały się niebieskie, zielone i żółte pęcherze.

Hawks biegł z ramionamai przyciśniętymi do boków. Dotarł tak do miejsca, gdzie, jak widział, Barker wykonał przewrót przemykając się koło ruchomego strumienia miękkich, bladych strzępków. Skacząc Hawks zobaczył skręcone ciało w skafandrze starego typu.

Biała zbroja Barkera nagle pokryła się szronem, który odpadał płatami na leżące części rękawów, nogawek i torsów. Mijając je Hawks dodał i swoje śnieżne odlewy.

Teraz schodził za Barkerem spiralnym kominem, którego ściany zostawiały na skafandrach lekki szary proszek, odpadający następnie długimi delikatnymi smugami. Zaraz potem minęli ciało Rogana, częściowo tylko widoczne spod stosu szklistych półkrążków, przypominających górę potłuczonych talerzy.

Barker podniósł rękę i zatrzymali się na skraju pola wypełnionego przecinającymi się płaszczyznami, stłoczonymi pod nawisem wypolerowanego jęzora czarnogranatowego metalu, z plamą chropowatej rudej rdzy w miejscu, gdzie kiedyś wczołgał się jeden z wcześniejszych Barkerów. Leżał teraz z jednym białym rękawem zwisającym w dół, z kawałkiem zielonego pokrycia zaciśniętym kurczowo w szczypcach. Barker spojrzał na ciało, potem na Hawksa i puścił oko. Następnie chwycił się jednego z krystalicznych przeźroczystych występów sterczących z połyskliwej czerwonej ściany, przerzucił się na następny i znikł za rogiem, skąd sączyło się niebieskie, zielone i żółte światło.

Zbrojne stopy Hawksa zawisły w powietrzu, kiedy poszedł w ślady Barkera. Za zakrętem poruszał się ostrożnie, ręka za ręką, przyklejony do wysokiej, zakończonej występami jaskrawożółtej ściany. Każdy liściokształtny występ uginał się pod jego ciężarem tak, że jego szczypce prawie ześlizgiwały się z powierzchni, której nie były w stanie przebić swoimi ostrymi zakończeniami. Musiał krzyżować ramiona i przenosić ciężar ciała z występu na występ, zanim ten poddał się zupełnie; musiał też unikać uderzenia liściem prostującym się po uwolnieniu od ciężaru. W dole leżał stos poskręcanych skafandrów: ręce, nogi, torsy.

Hawks dotarł wreszcie do miejsca, gdzie leżąc na wznak odpoczywał Barker. Zaczął niezgrabnie siadać i jednocześnie spojrzał na swój przegub, gdzie miniaturowy żyrokompas wskazywał księżycową północ. Przekrzywił przy tym ciało, omal się nie przewrócił i zastygł na jednej nodze jak bocian. Barker pomógł mu odzyskać równowagę. W górze nad nimi przez szklistą czerwoną bryłę przypominającą kształtem głowę olbrzymiego szczura przebiegły serie pomarańczowych błysków i, jakby niechętnie, zanikły.

Wyszli teraz na rozległą, płaską równinę we wszystkich odcieniach czerni i szarości, wybierając jeden określony ciąg śladów wśród rozchodzących się wachlarzowato pojedynczych tropów. Wszystkie kończyły się leżącym białym skafandrem, prócz tego jednego, na którym Barker co jakiś czas przystawał, zawsze przed swoim leżącym ciałem, i robił krok w bok albo po prostu chwilę czekał. Za każdym razem równina z punktu widzenia Hawksa odzyskiwała wówczas przez moment swoje barwy. Za każdym razem, kiedy powtarzał manewr Barkera, kolor zamierał, a skafander odzywał się głuchym, drewnianym dudnieniem.

Równinę zamykała ściana. Hawks spojrzał na zegarek. Czas pobytu w formacji wynosił cztery minuty i pięćdziesiąt jeden sekund. Ściana pulsowała wachlarzami liliowego światła bijącego od ich stóp aż pod czarne niebo. Tam, gdzie padał ich cień, wyrastały szronowe kwiaty, tym wyższe, im dalsze od skrajów cienia, a tym samym od światła. Szron tworzył wybrzuszone, szorstkie kopie ich skafandrów i kiedy Hawks z Barkerem zmieniali położenie, leżały przez chwilę odsłonięte, by zaraz wybuchnąć bezgłośnie pod ciśnieniem pary, a każdy wyrzucony fragment ciągnął za sobą długą, delikatną smużkę pary, pochłaniając sam siebie i cały wybuch powoli wygasał.

Barker uderzył w ścianę ostrym geologicznym młotkiem i połyskujący, granatowoczarny fragment jej powierzchni odpadł, obnażając szorstką, brązową warstwę. Barker uderzył lekko i barwa zmieniła się na lśniąco białą, ożywioną wijącymi się zielonymi żyłkami. Potem ściana stała się krystaliczna, przeźroczysta i znikła. Stali na skraju jeziora dymiącego czerwonego ognia. Na jego brzegu, na wpół wynurzona, leżała osmalona, nadwęglona i nadtopiona — jak glazura na glinianym garnku — zbroja Barkera. Hawks spojrzał na zegarek. Przebywali w formacji sześć minut i trzydzieści osiem sekund. Obejrzał się za siebie. Na otwartej, jednobarwnej równinie leżał bezkształtny, granatowoczarny kawał metalu. Barker zawrócił, podniósł go i cisnął nim o ziemię. Natychmiast między nimi a równiną wyrosła szorstka brązowa ściana, zza której wybuchnął ogień. Na miejscu opalonej zbroi Barkera pojawił się stos kryształów na skraju kwadratu lapis lazuli o powierzchni może stu metrów.