My tutaj wszyscy jesteśmy cieniami, Al. Nawet gdybyśmy mieli odpowiednie urządzenia i tak nie moglibyśmy wrócić. Kiedy je dostaniemy, też nie będziemy mogli wrócić. Nie powstrzymamy tych, którzy zechcą spróbować, ale niech pan pomyśli na przykład o człowieku kierującym zespołem obserwatorów. Jego odpowiednik na Ziemi jest poważnym uczonym. Dużo dokonał od dnia, w którym został zduplikowany. Ma swoją karierę, reputację, cały bagaż nowych doświadczeń obcych temu osobnikowi z Księżyca. A ten tutaj też się zmienił, wie rzeczy, których nie wie tamten z Ziemi. Ma swój bagaż odrębnych doświadczeń. Jeżeli wróci, co któremu przypadnie? Kto weźmie katedrę, kto rodzinę, a kto książeczkę czekową? Mogą spróbować jakoś z tego wybrnąć, jeżeli zechcą. Ale upłyną lata, zanim ich zadanie tutaj zostanie wykonane. A tam będą rozwody, narodziny, śmierci, śluby, awanse, stopnie naukowe, wyroki sądowe, choroby… Nie, większość nie wróci. Tylko dokąd pójdą, kiedy to się skończy? Musimy im znaleźć jakieś zajęcie. Z dala od Ziemi, z dala od świata, na którym dla nich nie ma już miejsca. Stworzyliśmy cały korpus ludzi nie mających przyszłości poza kosmosem. Dokąd pójdą? Na Marsa? Na Wenus? Nie mamy jeszcze rakiet, które mogłyby tam zrzucić odbiorniki. Powinniśmy mieć, ale przypuśćmy, że niektórzy z nich stali się bezcenni i nie odważymy się posłać ich do przekaźnika? Co wtedy?
Nazwał ich pan kiedyś żywymi trupami i miał pan rację. Są żywymi trupami i wiedzą o tym. To ja ich tak urządziłem, bo nie było czasu. Czasu, żeby przeprowadzić to systematycznie, żeby przemyśleć wszystkie aspekty problemu, żeby przeczesać świat w poszukiwaniu ludzi, których moglibyśmy wykorzystać nie rujnując im życia. Co zaś do mnie i pana, Al, to stoimy przed prostym faktem, że zostało nam w skafandrach powietrza na kilka minut i że nie możemy wrócić.
— Do licha, Hawks, możemy przecież wejść do każdej z tych baniek i mieć tyle powietrza, ile dusza zapragnie!
— Żeby utknąć tutaj i wrócić na Ziemię za rok albo dwa? — spytał Hawks powoli. — Jak pan chce, to proszę bardzo. Co pan będzie przez ten czas robił? Nauczy się robić coś użytecznego tutaj, bez przerwy myśląc, jak żyje w tym czasie pański sobowtór na Ziemi?
Barker milczał przez chwilę.
— Chce pan powiedzieć, że jestem tu unieruchomiony — powiedział spokojnie. — Że jestem zombie. Czy to takie straszne? Czy śmierć nie jest gorsza?
— Nie wiem — odpowiedział Hawks. — Mógłby pan porozmawiać o tym z tutejszymi, ale oni też nie wiedzą. Mieli czas, żeby się nad tym zastanawiać. Dlaczego pana unikali? W tym, co pan tu robił, nie było nic takiego, co byłoby dla nich nie do zniesienia. Na początku mieliśmy tu falę samobójstw. Ci, którzy przetrwali, są dość odporni psychicznie. Dzięki temu, że nauczyli się myśleć o swojej sytuacji tylko w określony sposób. Ale proszę bardzo. Na pewno coś pan dla siebie znajdzie.
— Ależ, Hawks, ja chcę wracać na Ziemię!
— Do świata swoich wspomnień, które trzeba odmienić?
— Dlaczego nie mogę skorzystać z powrotnego przekaźnika?
— Mówiłem już. Nie rozporządzamy tu laboratorium pełnym urządzeń kontrolnych. Tutejszy przekaźnik wysyła sygnały opisujące próbki skał i pisemne raporty. Jest wykorzystywany rzadko i tylko do takich rzeczy. Bez superdokładnych danych astronomicznych, bez odpowiedniego źródła energii sygnał ulega rozproszeniu, nie dociera do anteny na Ziemi, zniekształca się przechodząc przez zjonizowane warstwy atmosfery — po prostu nie można z powierzchni nie zamieszkanego, nie zbadanego, pozbawionego atmosfery satelity uzyskać tego, co z Ziemi. Urządzenia, które działają w ziemskiej grawitacji, atmosferze, ciśnieniu i zakresie temperatur, nie będą działać tutaj. Wszystko musi być zaprojektowane dla tutejszych warunków. A najlepiej, tutaj zbudowane. Tylko z czego? W jakiej fabryce? W przypadku odłamków skały i zapisanego papieru nie ma większego znaczenia, że rozporządzamy tylko najniezbędniejszym sprzętem, na którego dostosowanie musieliśmy znaleźć czas. Metodą prób i błędów oraz wielokrotnych powtórzeń przepychamy jakoś te sygnały i odczytujemy je na Ziemi. Jeżeli przychodzą rozsypane, przesyłamy o tym wiadomość i chłopak z marynarki dostarcza nam kopię maszynopisu, a geolog daje inny odłamek tej samej skały. Ale człowiek, Barker, mówiłem panu. Człowiek jest feniksem. Po prostu nie mamy tu urządzeń, żeby go zapisać, przepuścić przez różne wzmacniacze, sprawdzić i sporządzić zapis kontrolny na wzór.
Wolno panu spróbować, Al. Może pan wejść do komory przekaźnika i obsługa pociągnie za dźwignie. Robili to już dla innych ludzi, którzy chcieli spróbować. Jak zawsze, czytnik rozłoży pana bezboleśnie i natychmiast. Ale co dotrze na Ziemię… na pewno nie będzie to człowiek, którym się pan stał, odkąd po raz ostatni umieszczono pana w przekaźniku laboratorium. To mogę zagwarantować.
Hawks podniósł ręce i opuścił je bezwładnie.
— Teraz pan widzi, Al, co panu zrobiłem? Widzi pan, co zrobiłem biednemu Samowi Latourette, który ocknie się pewnego dnia w świecie pełnym obcych ludzi, nie wiedząc, co się z nim działo po sporządzeniu zapisu. Będzie tylko wiedział, że zostanie wyleczony, a jego stary dobry przyjaciel Ed Hawks dawno obrócił się w proch. Nie grałem czysto z nikim z was. Nigdy nie okazałem nikomu z was litości, tylko teraz i to przez przypadek.
Odwrócił się i poszedł.
— Niech pan zaczeka, Hawks! Nie musi pan…
— Czego nie muszę? — spytał Hawks nie zatrzymując się i nie odwracając głowy. — Istnieje we wszechświecie Ed Hawks, który pamięta całe swoje życie, nawet przejście przez formację na Księżycu. Stoi teraz w laboratorium na Ziemi. Co tu się traci? Nie ma żadnych kosztów. Życzę panu jak najlepiej, Al. Niech się pan lepiej pośpieszy do tej śluzy. Albo ta w przekaźniku, albo w bazie marynarki. Odległość jest ta sama.
— Hawks!
— Muszę wynieść się dalej od tych ludzi — powiedział Hawks w zamyśleniu. — Zajmowanie się nieboszczykami nie należy do ich obowiązków. Idę w tamte skałki.
Doszedł do końca ścieżki, daszek z siatki maskującej upstrzył jego skafander cieniami zacierając zarysy ciała, aż stał się prawie nierównym, ostrokanciastym fragmentem krajobrazu, przez który szedł.
Potem wyszedł na światło gwiazd i jego zbroja błysnęła czystą, zimną bielą.
— Hawks — odezwał się Barker zduszonym głosem — jestem przy śluzie.
— Powodzenia, Barker.
Hawks wdrapywał się na skałki, aż zaczęło mu brakować tchu. Wtedy stanął wciśnięty między głazy. Zwrócił twarz ku górze, gwiazdy odbiły się w szybie hełmu. Jego oddech był coraz płytszy i coraz szybszy, oczy wypełniły się łzami. Zamrugał gwałtownie, ze złością.
— Nie — powiedział. — Nie dam się na to złapać. — Mrugał raz po raz. — Nie boję się ciebie — powiedział. — Któregoś dnia ja albo jakiś inny człowiek pokona cię.