— Słyszeliśmy — powiedział Hawks.
— No i co? — pytał z niedowierzaniem Connington.
— O co panu chodzi, panie Connington? — spytał Hawks. — Czy wygłosił pan swą mowę, żeby nas powstrzymać? Czy coś może nas zatrzymać, skoro sprawy potoczyły się zgodnie z pana życzeniami?
— Nie z życzeniami — sprzeciwił się Connington. — Z moim planem.
Hawks skinął głową.
— Niech tak będzie — powiedział znudzonym tonem. — Tak myślałem. Chodziło panu tylko o to, żeby wygłosić swoją przemowę. Wolałbym, żeby wybrał pan sobie inną chwilę.
Claire zachichotała srebrzystą kaskadą.
— Biedny Connie. Byłeś taki pewien, że wszyscy padniemy na kolana, a tymczasem jest tak, jak zawsze. Nadal nie wiesz, gdzie nacisnąć.
Connington cofnął się, z niedowierzaniem rozkładając ramiona, jakby chciał ich zderzyć głowami.
— Czy wy wszyscy troje macie źle w głowie? Sądzicie, że ja to wszystko wymyśliłem? Posłuchajcie sami siebie, nawet wtedy, kiedy mówicie mi, że bredzę, każde z was mówi to po swojemu. Nie możecie się od siebie uwolnić ani na chwilę. Pójdziecie i tak tam, dokąd was zaprowadzą nogi, i to wy śmiejecie się ze mnie? Wy śmiejecie się ze mnie?
Nagle obrócił się na pięcie.
— Idźcie wszyscy do diabła! — krzyknął i pobiegł niezgrabnie w stronę auta.
— On nie może w takim stanie prowadzić — powiedział Hawks.
— Nie ma obawy — skrzywił się Barker. — Popłacze sobie w samochodzie i uśnie. Jak się obudzi, przyjdzie szukać pocieszenia u Claire. — Spojrzał na Claire i ruchem głowy przerwał serię pocałunków. — Czy nie tak? Zawsze tak robi, prawda?
Claire zacisnęła wargi.
— Nie mam wpływu na to, co on robi.
— Nie? — spytał Barker. — Może on się zaleca do mnie?
— Może miał ciebie, mnie nigdy — gniewnie, gardłowo warknęła Claire.
Dłoń Barkera strzeliła i Claire opadła na wznak, trzymając się za policzek. Po chwili uśmiechnęła się wyzywająco.
— Robiłeś to już lepiej. Dużo lepiej. Ale to też było niezłe.
— Panie Barker — powiedział Hawks. — Chcę panu powiedzieć, co pana czeka.
— Powie mi pan, kiedy już tam będę — uciął Barker. — I tak się nie wycofam.
— Może on chce to właśnie od ciebie usłyszeć — odezwała się Claire. — Kto powiedział, że tylko Connington jest tu manipulatorem — uśmiechnęła się do Hawksa.
— Jak mogę się stąd dostać do miasta? — spytał Hawks.
— Odwiozę pana — powiedział Barker chłodno, patrząc Hawksowi w oczy. — Jeżeli chce pan spróbować.
Claire zaśmiała się pod nosem i niespodziewanie otarła się policzkiem o udo Barkera. Zrobiła to całym ciałem, jakimś zupełnie wężowym ruchem. Spojrzała na Hawksa szerokimi, wilgotnymi oczami, obejmując Barkera w pasie.
— Czy on nie jest wspaniały? — powiedziała pełnym czułości głosem. — Prawdziwy mężczyzna.
5.
Barker sztywno pośpieszył do garażu i z trzaskiem otworzył drzwi, podczas gdy Hawks czekał na niego na kamiennej ścieżce.
— Niech pan spojrzy, jak on się rusza — mówiła cicho Claire za jego plecami. — On jest jak wspaniała maszyna, zrobiona z najtwardszego drewna i odwagi. Nie ma na świecie drugiego takiego mężczyzny.
Z garażu dobiegł odgłos rozgrzewanego silnika i wkrótce wyłonił się stamtąd z rykiem krótki, szeroki, prawie kwadratowy sportowy wóz.
— Mój nowy wóz! — krzyknął Barker zza kierownicy.
Hawks podszedł, przekroczył pozbawioną drzwi ściankę i wcisnął się na miejsce obok kierowcy. Twarde, metalowe siedzenie było nieco skręcone, żeby dać więcej miejsca kierowcy. Cała maszyna miała nie więcej niż trzydzieści cali w najwyższym miejscu ostro wygiętej przedniej szyby.
— Nie jest jeszcze całkiem dotarty! — krzyknął Barker do ucha Hawksowi.
Claire przyglądała się im z błyszczącymi oczami. Connington, który leżał na kierownicy swojego cadillaka, uniósł nabrzmiałą twarz i wykrzywił wargi w smutnym grymasie.
— Gotów? — krzyknął Barker, dodając gazu i cofając stopę z pedału hamulca tak, że przytrzymywał go tylko skrajem gumowego pantofla kąpielowego. — Nie boi się pan, prawda? — spytał, mierząc wzrokiem Hawksa.
— Rozumiem — powiedział cicho Hawks i wyjął kluczyki ze stacyjki.
Barker chwycił go błyskawicznie za przegub.
— Ja nie jestem Connington, a to nie jest butelka, proszę mi oddać te kluczyki.
Hawks rozluźnił palce, ledwo trzymając kluczyki. Drugą ręką zablokował niezręczną próbę przechwycenia ich przez Barkera.
— Niech pan je weźmie tą ręką, którą mnie pan trzyma — powiedział.
Barker powoli wziął kluczyki, Hawks wysiadł z samochodu.
— Jak chce się pan dostać do miasta? — spytała Claire, kiedy ją mijał.
— W młodości dużo chodziłem — powiedział Hawks. — Ale nie po to, żeby udowodnić swoją wytrzymałość.
— Nikomu nie pozwala pan sobą rządzić, prawda?
Hawks odwrócił się i równym krokiem zaczął schodzić w dół.
Prawie jednocześnie Barker krzyknął coś niezrozumiałego, samochód znów zapalił i przemknął obok Hawksa. Barker, wpatrując się przed siebie znad krótkiej maski, rzucił wóz w poślizg. Wznosząc kłęby pyłu, z rykiem silnika ślizgał się przodem zwrócony do skalnej ściany. Z chwilą, gdy lewy przedni błotnik minął róg skały, Barker dodał gazu. Prawa strona wozu przez moment wisiała nad skrajem przepaści. Potem tylne koła załapały i samochód znikł za zakrętem pierwszego odcinka drogi. Zaraz rozległ się pisk hamulców i odgłos torturowanych opon.
Hawks równym krokiem szedł po kolana w kłębach pyłu, który stopniowo osiadał w dwóch dymiących koleinach znaczących drogę. Barker z rękami zaciśniętymi na kierownicy wpatrywał się w ocean, jego spoconą twarz pokrywał żółty pył. Wóz też był zakurzony i wciąż jeszcze drżał lekko na amortyzatorach, stojąc przy skrzynce na listy, oddzielonej od wody tylko szerokością drogi.
— To był mój rekord — powiedział Barker nie poruszając głową, kiedy Hawks się z nim zrównał.
Hawks skręcił i wszedł na drewniany mostek.
— Chce pan iść na piechotę całą drogę do miasta? — krzyknął za nim ochryple Barker. — Czy jest pan aż tak tchórzliwym śmierdzielem?
Hawks zawrócił. Podszedł i stanął, opierając ręce na burcie samochodu od strony pasażera. Patrzył na Barkera z góry.
— Oczekuję pana jutro o dziewiątej rano przy głównej bramie. Punktualnie — powiedział.
— Skąd panu przyszło do głowy, że tam przyjdę? Skąd panu przyszło do głowy, że będę wykonywał polecenia faceta, który boi się wsiąśc ze mną do samochodu?
— Pan i ja jesteśmy różnymi ludźmi.
— Co to ma znaczyć? — Barker zaczął uderzać dłonią w kierownicę. Zachęcający początkowo gest zmienił się w mechaniczne tłuczenie. — Nie rozumiem pana!
— Pan jest samobójcą — powiedział Hawks. — A ja mordercą. — Hawks zaczął sie odwracać. — Będę zmuszony zabijać pana raz po raz na różne niewiarygodne sposoby. Mam nadzieję, że pan rzeczywiście tak to lubi, jak się panu wydaje. Punktualnie o dziewiątej rano, Barker. Proszę się powołać na moje nazwisko, puszczą pana.
Odszedł.
— Dobra — mruknął Barker. Wstał z siedzenia i krzyknął za odchodzącym: — On miał rację, wie pan? On miał rację! Tworzymy doskonałą parę!
Na jego twarzy igrały refleksy światła odbitego w stłuczonej butelce po whisky na skraju drogi. Wyraz jego twarzy zmienił się gwałtownie, wrzucił wsteczny bieg i z wyciem silnika pomknął z powrotem, znikając za zakrętem jak język w paszczy kameleona.