Выбрать главу

— O czym wy mówicie? — zapytał. — Co to są BEM — y? I czemu mówicie o wydawnictwach? Przecież to są magazyny.

— Nazywanie gazet wydawnictwami to powszechny zwyczaj wśród redaktorów i wydawców popularnych magazynów — powiedział Keith. — Może dlatego, że chcieliby, aby ich magazyny były książkami. A BEM to slangowe określenie używane przez fanów. Oznacza skrót od bug — eyed monsters. Ten stwór na okładce magazynu, który przegląda sierżant Garrett, to właśnie BEM.

— I to niezły — powiedział sierżant. — Jeden z mieszkańców trzeciej planety Arktura, no nie?

— O ile pamiętam treść opowiadania — powiedział Keith — to Wenusjania.

Sierżant roześmiał się szczerze, jakby Keith powiedział jakiś dowcip. Jeśli tak było, to Keith nie miał pojęcia, w czym rzecz, ale na wszelki wypadek też się uśmiechnął. Sierżant nadal przerzucał kartki magazynu.

Po chwili podniósł wzrok.

— Wie pan co, panie Winton, jeśli chodzi o ten list faceta z Provincetown, któremu nie podobają się powieści Bergmana, to niech pan nie zwraca uwagi na takich tępaków. Bergman to wasz najlepszy pisarz, może oprócz…

— Sierżancie! — powiedział kapitan lodowatym tonem. — Nie przyszliśmy tu słuchać o waszych zainteresowaniach literackich. Niech pan sprawdzi tytuły tych listów albo podpisy pod nimi, żeby upewnić się, że nie ma tam pańskiego. I nie traćmy na to całego wieczoru.

Sierżant poczerwieniał i przewrócił kilka stron.

— Nie — rzekł minutę później. — Nie ma go tu, kapitanie.

Mężczyzna w szarym garniturze uśmiechnął się do Keitha.

— Zatem chyba jest pan w porządku, panie Winton — powiedział. — Jednak tak dla formalności: czy ma pan jakiś dowód tożsamości?

Keith kiwnął głową i sięgnął po portfel. Jednak człowiek w szarym garniturze powstrzymał go:

— Proszę zaczekać. Jeśli pan pozwoli…

I nie czekając na pozwolenie obszedł Keitha i stanąwszy za jego plecami szybko przesunął ręką po jego bokach. Najwidoczniej nie namacał w kieszeniach niczego, co by go zainteresowało, z wyjątkiem portfela. Wyjął go i szybko przejrzał zawartość, po czym oddał Keithowi.

— W porządku, panie Winton — rzekł. — Wygląda na to, że jest pan w porządku, ale…

Podszedł do szafy, otworzył drzwi i zajrzał do środka. Sprawdził szuflady komody, zajrzał pod łóżko… jednym słowem szybko, lecz wprawnie przeszukał pokój. W jego głosic znów zabrzmiała podejrzliwa nutka.

— Żadnego bagażu, panie Winton? Nawet szczoteczki cło zębów?

— Nawet szczoteczki do zębów — odparł Keith. — Nie spodziewałem się, że zosUinę w Greenville na noc. Jednak sprawy, które mnie tu sprowadziły, zajęły mi więcej czasu, niż przewidywałem.

Człowiek w szarym garniturze zakończył rewizję. Powiedział:

— No, przykro nam, że pana niepokoiliśmy. Jednak musimy być czujni i sprawdzać każdą możliwość — a pan dopiero co się zameldował. Dobrze, że z pomocą sierżanta móuł pan dowieść swojej tożsamości, inaczej musielibyśmy sprawdzać jeszcze staranniej. Jednak w tej sytuacji…

Kiwnął do druuieijo mundurowego, który schował broń do kabury.

— W porządku, kapitanie — rzekł Keith. — Wiem, że nie wolno panu ryzykować.

— Ma pan całkowitą rację. Ten szpieg gdzieś tu się kręci. No, z Greenville się nie wydostanie. Otoczyliśmy je kordonem, przez który mysz się nie prześliźnie. I będziemy czekać, dopóki go nie dostaniemy.

— Myśli pan, że mogę mieć kłopoty z dostaniem się do Nowego Jorku? — zapytał Keith.

— No… na stacjach sprawdzają bardzo dokładnie. Sądzę, że uda się panu ich przekonać, żeby pana puścili. — Olicer uśmiechnął się. — Szczególnie jeśli wśród strażników znajdzie pan jakiegoś swojego fana.

— Co jest raczej mało prawdopodobne, kapitanie. Wie pan, miałem zamiar wracać rano, ale w ten sposób będę w redakcji tak późno, że właściwie powinienem zmienić zdanie i wracać jeszcze dziś. Kiedy postanowiłem zostać tu na noc, byłem bardzo zmęczony, ale teraz czuję się już lepiej. Może pamięta pan, kiedy jest następny pociąg do Nowego Jorku?

— Zdaje się, że o wpół do dziesiątej — powiedział kapitan.

Zerknął na zegarek.

— Zdąży pan, ale nie wiem, czy zdołają pana sprawdzić i przepuścić. A następny pociąg jest o szóstej rano.

Keith zmarszczył brwi.

— Wolałbym pojechać tym o dziewiątej trzydzieści. Hmm, kapitanie, zastanawiam się, czy nie mógłby mi pan pomóc i zadzwonić do tego, kto dowodzi na stacji, żeby za mnie poręczyć? W ten sposób nie zatrzymaliby mnie długo i zdążyłbym na pociąg. Czy też może proszę o zbyt wiele?

— Chyba nie, panie Winton. Pewnie, zadzwonię do nich.

Po dziesięciu minutach Keith siedział w taksówce jadącej na dworzec kolejowy, a jeszcze pół godziny później, w pustym niemal pociągu, zdążał do Nowego Jorku.

Wydał głębokie westchnienie ulgi: wydawało się, że najgorsze niebezpieczeństwo chwilowo minęło. W Nowym Jorku powinien być bezpieczny. Najważniejsze, że zdołał przedostać się przez kordon. Nie tylko to, ale odważył się też — kiedy policjanci opuścili jego pokój — zabrać swoje pieniądze z parapetu. Wierzył, i jak się okazało, słusznie, że rozmowa, którą kapitan Jak-mu-tam przeprowadził z ludźmi na dworcu kolejowym, oszczędzi mu ponownej rewizji, gdy okaże dowód swojej — już ustalonej — tożsamości.

Ponadto nie miał zamiaru tracić tych banknotów i monet, dopóki nie dowie się, o co w tym chodzi. Zapewne stanowiły dla niego niebezpieczeństwo, ale niektóre z nich były tu cenne. Drogista dał mu równowartość dwustu dolarów za jedną monetę; może inne będą jeszcze cenniejsze. No, drogista przyznał nawet, że ćwierćdolarówka była warta więcej, niż za nią zapłacił!

Jednak półdolarówka… Keith wzdrygnął się wewnętrznie na samo wspomnienie. Nie ma co zgadywać; będzie musiał po prostu zaczekać, aż się dowie, o co tu chodzi, a tymczasem musi być tak ostrożny, jak to możliwe. Zapłaciwszy za pokój i bilet wciąż miał około stu czterdziestu dolarów w kredytkach; to powinno wystarczyć na jakiś czas. Na dłuższy czas, jeśli będzie oszczędny. Mały zwitek niekredytowych banknotów i monet wepchnął przezornie do tylnej kieszeni spodni, żeby niechcący nie zapłacić za coś trefnymi pieniędzmi. Monety ciasno owinął banknotami, tak by nie zdradziły go brzękiem.

Tak, posiadanie ich było bez wątpienia niebezpieczne, ale miał powód jeszcze ważniejszy niż ich ewentualna wartość. Były ostatnią nitką, na której trzymały się jego zdrowe zmysły. Wspomnienia mogły być płodem wyobraźni, ale te pieniądze były czymś rzeczywistym. W pewien sposób dowodziły, że przynajmniej część z tego, co pamiętał, była prawdą. To lekkie wybrzuszenie w tylnej kieszeni spodni dodawało mu otuchy.

Spoglądając przez okno nabierającego szybkości pociągu widział, jak światła Greenville rzedną i powoli znikają w ciemnościach.

Przynajmniej na razie był bezpieczny. I miał co najmniej dwie godziny na przejrzenie obu magazynów i gazety, którą kupił.

Zaczął od gazety.

ARKTUR ATAKUJE MARSA, NISZCZY KAPI

To niewątpliwie wiadomość dnia; Keith przeczytał ją uważnie. Wyglądało na to, że Kapi była ziemską kolonią na Marsie, założoną w 1939 roku jako czwarta z siedmiu istniejących tam osad. Była z nich najmniejsza; zaledwie czterdziestu kolonistów — Ziemian. Uważano, że wszyscy zginęli, podobnie jak około stu pięćdziesięciu marsjańskich robotników.

A więc, uświadomił sobie Keith, muszą istnieć tubylcy — Marsjanie, skoro pisze się osobno o marsjańskich robotnikach. Jak wyglądali ci marsjańscy tubylcy? Na ten temat nie było żadnej wzmianki w krótkim artykule, który brzmiał jak komunikat z pierwszej linii frontu bardziej znajomych Keithowi wojen. Może słowo „Lunańczyk” mimo wszystko było imieniem; może purpurowe potwory to Marsjanie, a nie mieszkańcy Księżyca?