Jednak były ważniejsze rzeczy niż to, Keith czytał dalej.
Jeden ze statków Arkturian zdołał jakoś przedostać się przez kosmiczną blokadę i wystrzelić torpedę, zanim wykryli go ludzie Dopelle’a. Zaatakowali natychmiast i choć arkturiańska jednostka przeszła na napęd międzygwiezdny, dopędzili ją i zniszczyli.
Czyniono przygotowania — podawał New York Times — do ataku odwetowego. Szczegóły były, rzecz jasna, objęte tajemnicą wojskową.
W trakcie lektury artykułu Keith natknął się na liczne nazwiska i nazwy, które nic mu nie mówiły. Mimo to poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, kiedy natknął się na znajome nazwisko w całkiem niezrozumiałym kontekście — na wzmiankę o generale Eisenhowerze, dowódcy sektora wenusjańskiego.
Zakończenie artykułu dotyczyło proponowanego wzmocnienia środków obronnych wokół bardziej narażonych na atak miast i było zupełnie niezrozumiałe dla Keitha. Roiło się od pojęć, które nic mu nie mówiły — jak powtarzający się zwrot „całkowite zamglenie” i liczne wzmianki o „renegatach” oraz „Ludziach Nocy”.
Przebrnąwszy przez główny artykuł — prawie dwie kolumny tekstu — Keith przejrzał gazetę od deski do deski, czytając wszystkie nagłówki i przynajmniej część każdej wiadomości, która wydawała się niezwykła czy interesująca. Wyglądało na to, że życie codzienne niewiele różni się od tego, które znał.
Znalazł wiadomości towarzyskie i rozpoznał wiele znajomych nazwisk; niewątpliwie rozpoznałby jeszcze więcej, gdyby miał dotąd zwyczaj czytać rubrykę towarzyską. St. Louis prowadziło w jednej lidze, a Nowy Jork w drugiej — i to też było tak, jak pamiętał, chociaż nie miał pewności, czy punktacja była ta sama. W ogłoszeniach znalazł te same firmy i produkty co zwykle — tylko z cenami podanymi w kredytkach zamiast w dolarach i centach. Nie było ogłoszeń reklamujących statki kosmiczne czy Małego Fizyka Atomowego dla dzieci.
Szczególnie uważnie przejrzał ogłoszenia o kupnie. Sytuacja mieszkaniowa wyglądała znacznie lepiej, niż pamiętał, i możliwe, że wyjaśnienie tego faktu kryło się w tym, iż sporadyczne ogłoszenia o sprzedaży domu czy mieszkania były opatrzone dopiskiem „Z powodu emigracji na Marsa”. Jedno z ogłoszeń w rubryce „Zwierzęta domowe” oferowało wenusjańską kolinę — cokolwiek to mogło być — a drugie księżycowe szczeniaki.
Kilka minut po pierwszej, zgodnie z planem, pociąg wjechał na Dworzec Centralny. Zaabsorbowało go to tak, że zupełnie zapomniał o magazynach.
W miarę jak pociąg wolno wtaczał się na stację, Keith zdał sobie sprawę z czegoś niezwykłego, czegoś dziwnego, czego nie potrafił określić — szczególnego nastroju, jaki tu panował. Nie chodziło o brak świateł; te świeciły jak zawsze, może nawet było ich więcej.
Uświadomił sobie, że wagon, z którego wysiadł, był zapełniony zaledwie w jednej czwartej, a może nawet i nie. Wysiadłszy stwierdził, że był to jedyny pociąg na stacji i wszyscy bagażowi, zdawało się, mieli wolne.
Tuż przed nim mały człowieczek zmagał się z trzema walizkami, próbując nieść dwie w rękach, a jedną pod pachą. Szedł z największym trudem.
— Mogę panu pomóc? — spytał Keith.
— Jasne, dzięki — odparł człowieczek z wyraźnym zadowoleniem w głosie. Przekazał jedną z walizek Keithowi i obaj ruszyli betonowym peronem.
— Słaby dziś ruch, co? — powiedział Keith.
— To był chyba ostatni pociąg. Naprawdę nie powinni ich puszczać tak późno. Co z tego, że przyjedziesz, skoro nie można się dostać do domu? Och, pewnie, szybciej dotrzesz tam rano, ale co to naprawdę da?
— Chyba nic — powiedział Keith zastanawiając się, o czym właściwie tamten mówi.
— Osiemdziesięciu siedmiu zabitych zeszłej nocy! — powiedział człowieczek. — Przynajmniej tyle ciał znaleziono; nikt nie wie, ile zabrała rzeka.
— Okropne — rzekł Keith.
— I to nie tylko jednej, zwyczajnej nocy. Można uznać, że było co najmniej stu zabitych. I to tylko ci zabici na miejscu. Bóg wie, ilu napadnięto i pobito do nieprzytomności.
Westchnął.
— Pamiętam czasy, kiedy nawet na Brodwayu było bezpiecznie.
Nagle zatrzymał się i postawił walizki na ziemi.
— Muszę chwilkę odsapnąć — powiedział. — Jeżeli chce pan iść dalej, niech ją pan postawi obok.
Keith był rad z szansy odpoczynku; zranione lewe ramię uniemożliwiało przekładanie walizki z ręki do ręki. Rozmasował prawą dłoń, zesztywniała od dźwigania.
— Nie spieszy mi się — powiedział. — Nie spieszy mi się do domu.
Człowieczek roześmiał się, jakby Keith powiedział coś niezwykle wesołego. Keith zdobył się na niezobowiązujący uśmiech.
— A to dobre — rzekł człowieczek. — „Nie spieszy mi się do domu”.
Klepnął się dłonią w udo.
— Hmm… Ostatnio nie słuchałem wiadomości — powiedział Keith. — A pan? Jest coś nowego?
— No jasne, do diabła! — Na twarzy małego człowieczka pojawił się strach zmieszany ze śmiertelną powagą. — Mamy w kraju arkturiańskiego szpiega. Ale może pan o tym słyszał; podawali dziś wieczorem. Wzdrygnął się.
— Nie, nie słyszałem — rzekł Keith. — Pamięta pan jakieś szczegóły?
— Widzieli go w Greenville, mieście, przez które przejeżdżaliśmy. Nie pamięta pan? Trzymali wszystkie drzwi zamknięte i nie wpuszczali do pociągu nikogo bez sprawdzenia. Cała stacja była pełna gliniarzy i strażników.
— Chyba musiałem się zdrzemnąć, kiedy byliśmy w tym… mówi pan, Greeiwille?
— Tak, Greenville. Cieszę się, że tam nie wysiadałem. Wywrócą miasto do góry nogami.
— Jak go wykryli? — spytał Keith.
— Próbował sprzedać komuś zakazaną monetę i to w dodatku arkturiańską podróbkę — jedną z tych źle datowanych.
— Och — mruknął Keith.
A więc to jednak przez monetę; był tego pewien. Może lepiej byłoby ich się pozbyć, nie zważając na ich wartość czy potencjalne znaczenie, przy pierwszej dogodnej okazji wrzucając do ścieku lub śmietnika. A może trzeba było zostawić je na parapecie pokoju hotelowego w Greenville.
Nie, to byłby błąd, bo gdyby je znaleźli, mogliby do niego trafić; przecież zameldował się w hotelu pod swoim prawdziwym nazwiskiem i — na całe szczęście w tym przypadku — podał je policjantom, którzy przyszli do jego pokoju. Tak, odkrycie monet na parapecie pokoju hotelowego niewątpliwie doprowadziłoby do Keitha Wintona z Nowego Jorku. Nie pomyślał o tym, kiedy zabierał je z parapetu — sądził nawet, że czyni nieco lekkomyślnie zachowując je przy sobie. Teraz oblał się potem, uświadamiając sobie, jakie miał szczęście.
— Jeżeli odkryli, że to szpicel, to dlaczego go nie zatrzymali? — zapytał.
— Zatrzymali! — Człowieczek wyraźnie zatrząsł się z emocji. — Boże, Arkturian się nie łapie, ich się zabija. Próbowali go zabić — drogista i Lunak, którego tamten zawołał na pomoc — ale im uciekł.
— Och — powiedział Keith.
— Założę się, że do tej pory w Greenville ze dwudziestu czy trzydziestu ludzi zabito przez pomyłkę — rzekł ponuro człowieczek. Potarł dłonie i podniósł walizki. — Chyba dam już radę iść dalej, jeżeli pan może.
Keith podniósł walizkę i poszli dalej w kierunku holu dworca.