Z pewnością powrót do kawalerki w Greenwich Yillage nie wchodził w rachubę. Taksówki nie m o — g ł y kursować. Rozsądek podpowiadał mu, że wszelkie inne środki komunikacji też nie działają. Tylko kompletny głupiec lub taki ignorant jak on — aż pewnością nie znalazłby się drugi taki w Nowym Jorku — próbowałby przedostać się przez te ciemności.
Po namyśle zrezygnował jednak z pomysłu czekania do świtu. Mógł nadejść patrol policyjny i zaczęto by go pytać, dlaczego nie pozostał w bezpiecznym sanktuarium stacji. Nie, jeżeli już zdecyduje się usiąść i przeczekać noc, to zrobi to gdzie indziej, nie w pobliżu punktu wyjścia. Jeżeli zostanie zatrzymany dalej, to będzie mógł twierdzić, że przynajmniej próbował dostać się z dworca do domu.
Tak więc, kierując się jedynie dotykiem i ostrożnie stawiając nogi, przeszedł do krawężnika i na ulicę. Jeżeli był tu jakiś ruch… ale pojazdy nie mogły się poruszać w takiej mgle, chyba że z pomocą radaru. Ta myśl sprawiła, że drugą połowę jezdni przeszedł nieco szybciej — bo czy mógł mieć pewność, że nie posługiwały się radarem?
Odnalazł krawężnik po przeciwnej stronie, przewróciwszy się na nim. Wstał i powlókł się w poprzek chodnika, aż jego macająca dłoń znów dotknęła solidnego muru.
Czterdziesta Druga Ulica, zaledwie parę przecznic od Times Square i Broadwayu, a równie dobrze mógł być… nie, nie na Księżycu, bo tam miałby choć purpurowe potwory do towarzystwa. A czy tu ich nie było? Próbował o tym nie myśleć.
Nadstawiał ucha, ale nie słyszał nic prócz cichego szurania własnych nóg i uświadomił sobie, że mimo woli idzie na palcach starając się nie zakłócać tej straszliwej ciszy.
Minął kolejny kwartał docierając do Madison Avenue, przeszedł przez nią i po omacku zaczął szukać drogi do Piątej Alei.
Zastanawiał się dokąd zmierza? Do Times Square? A czemu nie? Greenwich Yillage nie wchodziło w rachubę; zbyt daleko, by w takim ślimaczym tempie dotrzeć tam przed świtem. Jednak musiał gdzieś zdążać, czemu więc nie do centrum? Jeżeli gdzieś było jakieś nocne życie, to tylko tam.
Wejść gdzieś, byle gdzie, byle wydostać się z tych ciemności!
Zaczął naciskać klamki mijanych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Przypomniał sobie, że ma w kieszeni klucz do redakcji Zjednoczonych Wydawnictw Bordena, które mieściły się w budynku stojącym tylko trzy przecznice dalej na południe. Jednak nie, budynek z pewnością będzie zamknięty, a nie miał klucza do bramy.
Przeszedł Piątą Aleję. Po drugiej stronie ulicy, po jego lewej ręce, będzie Biblioteka Publiczna. Rozważył możliwość przejścia przez drugą stronę i spędzenia reszty nocy na schodach, ale zrezygnował z tego zamiaru Teraz kiedy obrał już kierunek marszu, równie dobrze może iść dalej, do Times Square. Z pewnością w tym pępku świata znajdzie się jakieś schronienie, nawet jeśli będzie to tylko oświetlona stacja metra.
Między Piątą i Szóstą Aleją — zastanawiał się, czy tu też próbowali ją nazwać Avenue of the Americas — jest spory kawałek drogi. Jednak nigdzie nie znalazł otwartych drzwi. A naciskał wszystkie klamki.
Minął Szóstą Aleję i był w połowie drogi na Broadway.
Nacisnął kolejną klamkę; tak jak wszystkie, te drzwi też były zamknięte. Jednak w tej krótkiej chwili, gdy przystanął, by szukać klamki, i jego kroki ucichły, usłyszał dźwięk, pierwszy od chwili, gdy opuścił dworzec.
Był to odgłos kroków, równie cichych i ostrożnych, jak jego własne. Szuranie nóg; coś mówiło mu, że oznaczało niebezpieczeństwo, śmiertelne niebezpieczeństwo.
ROZDZIAŁ V
Ludzie Nocy
Stał bez ruchu, słuchając zbliżającego się szurania. Ktokolwiek czy cokolwiek to było, Keith w żaden sposób nie mógł uniknąć spotkania, chyba żeby odwrócił się i poszedł w przeciwnym kierunku. Świat wydał mu się nagle jednowymiarowy. Tak długo, jak każdy z nich — on i nieznajomy w ciemnościach — wymacywali sobie drogę wzdłuż ścian budynków, istniały tylko dwa kierunki: naprzód i do tyłu. Niczym mrówki pełznące po nitce musieli się spotkać i wyminąć, chyba że jeden z nich zawróci.
Nim zdecydował coś zrobić, było już za późno, by zawrócić. Macająca dłoń dotknęła jego twarzy i skamlący głos powiedział:
— Niech mnie pan nie bije. Nie mam ani kredytki.
Keith odetchnął z ulgą.
— Dobrze — powiedział. — Będę stał spokojnie. Niech mnie pan wyminie.
— Jasne, proszę pana.
Kiedy mężczyzna go wymijał, Keith poczuł przelotne dotknięcie i silny, zapierający dech w piersi wyziew alkoholu. W ciemności rozległ się cichy chichot.
— To tylko stary wilk Kosmosu na przepustce — powiedział głos — i już obrobiony proszę pana, dwie godziny temu. Niech pan słucha, coś panu powiem. W pobliżu grasują Ludzie Nocy. Cała banda krąży gdzieś przy Times Square. Lepiej niech pan zmieni kierunek. Ostrzegam pana.
Mężczyzna już minął Keitha, ale wciąż dotykał ręką rękawa jego marynarki.
— To oni pana obrabowali? — spytał Keith.
— Oni? Słuchaj pan, przecież widać, że żyję? Czy byłbym żywy, gdyby dopadli mnie Ludzie Nocy? No, niech pan powie.
— Racja, zapomniałem — powiedział Keith. — Lepiej więc pójdę w innym kierunku. Hmm… czy metro kursuje?
— Metro? Człowieku, ty naprawdę szukasz guza, co?
— A gdzie znaleźć jakieś bezpieczne miejsce?
— Bezpieczne? Już dawno nie słyszałem tego słowa. Co to znaczy? — Roześmiał się pijackim rechotem. — Kochany, latałem na trasie Mars — Jowisz w czasach gorączki platynowej, kiedy przed zamknięciem luków odmawiali za nas egzekwie. Cholera, wolałbym się znaleźć tam z powrotem, niż błąkać się w tej mgle i bawić w ciuciubabkę z Ludźmi Nocy.
— A skąd pan wie, że ja nie jestem jednym z nich? — spytał Keith.
— Żartuje pan? Jak samotny facet może nim być, skoro oni chodzą całą bandą trzymając się pod ręce, zajmując całą szerokość ulicy i stukając kijami. Głupcy z nas, że w ogóle wyszliśmy z domów. I pan, i ja — obaj. Gdybym nie był pijany… Hej, ma pan zapałki?
— Pewnie, całe pudełko. Potrafi pan…?
— Mam dreszcze, proszę pana. To wenusjańska febra. Może pan mi podać ognia? Jak zapalę, powiem panu, gdzie jest bezpieczne miejsce, w którym możemy się ukryć na resztę nocy.
Keith potarł zapałkę o bok pudełka. Nagły błysk płomienia zmienił czarną ciemność w szary mrok — w promieniu pół metra.
Ukazał odrażającą, poznaczoną bliznami, wykrzywioną szyderczo twarz — i uniesioną do ciosu pałkę. Pałka zaczęła opadać w tej samej chwili, gdy zapaliła się zapałka.
Nie było czasu na unik. Tylko natychmiastowa, instynktowna reakcja ocaliła życie Keithowi.
Zanurkował pod wzniesione ramię wbijając jednocześnie płonącą zapałkę w paskudną gębę opryszka. Dzięki temu pałka przecięła powietrze i tylko przedramię napastnika uderzyło o głowę Keitha. Impet zderzenia wytrącił broń z ręki tamtego i pałka z głuchym łomotem upadła na chodnik.
Zaczęli się szamotać i tarmosić w ciemnościach. Silne ręce zacisnęły się na szyi Keitha; na twarzy poczuł nieświeży oddech przeciwnika, który klął obrzydliwie. Keith zdołał się wyrwać z uścisku. Cofnął się o krok i uderzył. Poczuł, jak jego pięść trafia w coś twardego.
Usłyszał, że napastnik upadł — jednak nie stracił przytomności, bo Keith wciąż słyszał zduszone przekleństwa. Korzystając z hałasu, jaki robił przeciwnik, Keith cofnął się o trzy kroki w czarną pustkę otwartej przestrzeni, po czym stanął spokojnie, wstrzymując oddech.