Słyszał, jak mężczyzna dysząc ciężko gramoli się na nogi. Przez długie pół minuty to sapanie wydawało się jedynym odgłosem życia w mieście.
Nagle rozległ się inny, nowy dźwięk; odległe, ciche stukanie setek cienkich lasek. Zdawać by się mogło, że to kompania ślepców maszeruje ulicą. Hałas dochodził od strony Broadwayu i Times Sąuare, w kierunku, w którym zmierzał Keith.
Usłyszał stłumiony pomruk: „Ludzie Nocy”, a potem szybkie szuranie nóg, gdy niedoszły rabuś rzucił się do ucieczki. Z gęstych ciemności dobiegł Keitha głos napastnika, nagle pozbawiony pijackiej chrypki: — Zmykaj, koleś! To Ludzie Nocy! Pospieszny tupot jego kroków ucichł w dali, w miarę jak stukanie stawało się głośniejsze i bliższe. Zbliżało się niezwykle szybko.
Kim byli Ludzie Nocy? Rzeczywiście ludźmi? Keith próbował sobie przypomnieć wszystko, co o nich przeczytał lub usłyszał. Co mówił o nich człowiek z bliznami na twarzy? „Chodzą całą bandą trzymając się pod ręce, zajmując całą szerokość jezdni i stukając kijami”. Ludzie czy nie, musi to być zorganizowana banda morderców grasująca na ulicach podczas zamglenia; idący długim rzędem od ściany do ściany trzymając się pod ręce, stukając laskami.
Czy te laski były również ich bronią, czy też mieli jakąś inną?
Stukanie rozlegało się już w odległości kilku metrów, zbliżając się znacznie szybciej, niż człowiek może iść w ciemnościach. Musieli mieć jakiś system, który umożliwiał im tak szybki marsz.
Keith nie czekał dłużej; odwrócił się i pobiegł w kierunku budynku, aż wyciągniętą ręką natrafił na szorstką ścianę. Wtedy pognał wzdłuż niej; nie zważając na możliwość upadku biegł ile sił w nogach.
Zagrażające z tyłu niebezpieczeństwo wydawało się większe niż ryzyko ucieczki na oślep. Keithowi udzielił się strach, który słyszał w głosie mężczyzny o poznaczonej bliznami twarzy. Ten człowiek, mimo że wykolejony, nie był tchórzem. Wiedział, kim są Ludzie Nocy, i bał się ich — bardzo się bał. Sam zabójca, był jak szakal wobec stada lwów, kiedy usłyszał stukanie lasek.
Keith przebiegł trzydzieści czy czterdzieści kroków, po czym zatrzymał się i nadstawił ucha. Stukanie pozostało w tyle; nie zbliżali się tak szybko, jak on odważył się biec. Nagle z przeciwnej strony, a więc z kierunku, w którym podążał, dał się słyszeć straszliwy, ochrypły wrzask. Keithowi wydawało się, był niemal pewny, że to głos człowieka z twarzą w bliznach. Wrzask zmienił się w przeraźliwy jęk agonii, zagłuszony przez stukanie lasek.
Co się stało z człowiekiem o poznaczonej bliznami twarzy? Co mogło spowodować jego śmierć — a Keith nie wątpił, że tamten nie żyje — w takich męczarniach? Wyglądało to, jakby uciekający przed lwami szakal wpadł w sploty boa dusiciela. Tak mógł krzyczeć człowiek miażdżony w uścisku węża — i chyba równie krótko.
Keithowi włosy stanęły dęba na głowie. W tym momencie oddałby prawą rękę za odrobinę światła, obojętnie co mogłoby ono ukazać. Zrozumiał, co to jest strach; czuł, jak ściska go za gardło.
Stukot z tyłu. Trochę zyskał na tym krótkim sprincie; słyszał stukanie kilkanaście, a nie kilka metrów za sobą. Mógł znów zacząć biec i uciec przed tym dźwiękiem. Tylko co czyhało w ciemnościach?
Człowiek z bliznami na twarzy pobiegł wzdłuż muru; cokolwiek napotkał, musiało nastąpić to przy ścianie. Keith odbił w prawo i wyszedł na środek ulicy. Później, obróciwszy się tak, by biec równolegle do krawężnika, ruszył w kierunku przeciwnym do tego, z którego zbliżali się Ludzie Nocy. Przebiegł kolejne trzydzieści czy czterdzieści kroków i znów przystanął wsłuchując się w ciszę. Tak, stukanie zostało w tyle.
Jednak czy naprawdę? Przez chwilę był zdezorientowany i zastanawiał się, czy w gęstym mroku nie pomylił kierunku. Później uświadomił sobie okropną prawdę; z przeciwnej strony też słychać było stukanie.
Dwa zbliżające się do siebie rzędy napastników, a on pośrodku. Oto ich metoda polowania, napędzanie ofiar na linię myśliwych. Przedtem zastanawiał się, jak udawało im się kogokolwiek schwytać, skoro stukanie towarzyszące ich pochodowi zdradzało ich i ostrzegało potencjalne ofiary. Teraz już wiedział.
Stanął. Serce waliło mu jak młotem. Ludzie Nocy — kimkolwiek byli — wzięli go w dwa ognie. Nie miał dokąd uciec.
Stał więc zastanawiając się, dopóki stukanie z tyłu — bliższe niż to dobiegające z przodu — nie zbliżyło się tak bardzo, że po prostu musiał coś zrobić. Stać bez ruchu oznaczało dać się schwytać w ciągu najbliższej minuty. Pobiec naprzód czy do tyłu oznaczało to samo, tylko w jeszcze krótszym czasie.
Skręcił w prawo i podbiegł do ściany budynku po południowej stronie ulicy — przeciwnej niż ta, przy której śmierć dopadła Bliznowatego. Nie kłopotał się szukaniem krawężnika; znalazł go potykając się on i padając na chodnik. Podniósł się i zrobił jeszcze kilka kroków po trotuarze, aż dotarł do ściany. Na ułamek sekundy przystanął, by posłuchać. Stukanie wydawało się dobiegać z jednakowej odległości zarówno z prawa, jak i z lewa.
Namacał ręką bramę. Ujął klamkę; nie dlatego, by spodziewał się, że drzwi będą otwarte, ale dlatego, że musiał ją znaleźć, aby otworzyć drzwi od środka. Rąbnął pięścią w szkło obok klamki.
Powinien paskudnie pokiereszować sobie knykcie, ale nic sobie nie zrobił. Zdawało się, że szczęście w końcu postanowiło się do niego uśmiechnąć; mała szklana płytka wpadła w całości do środka. Reszta płyty nie pękła i nie wypadła z framugi.
Wpadające do środka pod uderzeniem pięści szkło odchyliło na moment grubą kotarę i Keith dojrzał błysk światła. Szybko włożył rękę w otwór, namacał zamek, otworzył drzwi od wewnątrz i wpadł do środka.
Światło niemal go oślepiło. Zatrzasnął drzwi za sobą. Usłyszał głos:
— Stój albo będę strzelał!
Keith stanął i podniósł ręce na wysokość ramion. Zamrugał, oswajając oczy ze światłem. Znajdował się w holu małego hoteliku. Kilka metrów dalej, za kontuarem stał pobladły ze strachu nocny portier, trzymając w ręku samopowtarzalną strzelbę, której wielka jak działo lufa mierzyła wprost w pierś Keitha. Portier dyszał głośniej od niego.
— Nie podchodź ani kroku bliżej — powiedział trzęsącym się głosem. — Wyjdź stąd; wyjdź stąd natychmiast. Nie chcę cię zastrzelić, ale…
Nie ruszając się z miejsca i nie opuszczając rąk Keith powiedział:
— Nie mogę. Na zewnątrz są Ludzie Nocy. Jeżeli otworzę drzwi, dostaną się tu.
Twarz portiera pobladła jeszcze bardziej. Przez chwilę był zbyt przerażony, by coś powiedzieć, i wtedy obaj usłyszeli stukanie.
Portier odzyskał mowę; jego głos był ledwie głośniejszy od szeptu.
— Cofnij się do drzwi. Przytrzymaj kotarę przy otworze, tak aby nie było widać światła.
Keith zrobił krok w tył i oparł się plecami o drzwi.
Milczeli. Keith czuł, jak pot spływa mu po plecach. Czy Ludzie Nocy dostrzegą — lub wymacają — dziurę w drzwiach? Czy nie wpakują mu przez nią w plecy noża, kuli lub czegoś innego?
Zimny dreszcz pełzł mu po krzyżu. Czas też pełznął.
Jednak nic się nie stało.
Przez chwilę słychać było głośne stukanie i stłumione głosy. Keithowi wydawało się, że to ludzkie głosy, ale nie był tego pewny. Później wszystko ucichło.
Ani Keith, ani portier nie ruszyli się i nie odezwali słowem przez co najmniej trzy minuty od chwili, gdy ostatni dźwięk ucichł w oddali. Wtedy portier powiedział do Keitha:
— Poszli. Teraz wyjdź stąd.
— Wciąż są blisko — powiedział Keith najciszej jak mógł — jeśli wyjdę, dostaną mnie. Nie jestem rabusiem. Nie mam broni. Za to mam pieniądze. Chciałbym zapłacić za tę wybitą szybę — i wynająć pokój, jeśli macie jakiś wolny. Jeżeli wszędzie są zajęte, dobrze zapłacę nawet za możliwość przesiedzenia nocy w holu.