Выбрать главу

Jednak Dopelle zaszył się w swoim laboratorium i podjął ten problem. Odkrył charakter promieni epsilon i wysyłał codzienne sprawozdania ze swej pracy naukowcom całego świata, którzy pod jego kierunkiem próbowali znaleźć jakąś metodę wygaszania tych promieni równie efektownie, jak promieniowanie słoneczne.

Ów niemiecki profesor znalazł jedyną jak do tej pory skuteczną radę: gaz epsilonowy powodujący zamglenie, które Wielka Rada Ziemi zarządziła jako obowiązkowe dla wszystkich miast liczących ponad sto tysięcy mieszkańców.

Ten gaz profesora Kurta Ebbinga był substancją o naprawdę przedziwnych właściwościach. Bez zapachu, nieszkodliwy dla wszelkich form życia roślinnego i zwierzęcego, nieprzenikliwy dla światła i promieni epsilon. Otrzymywano go tanim kosztem z węgla drzewnego; jedna fabryka mogła co wieczór w ciągu paru godzin wytworzyć go dosyć, by zmieszany z powietrzem kompletnie zakrył miasto. A o świcie słońce rozkładało go w ciągu dziesięciu lub piętnastu minut.

Od czasu wprowadzenia zamglenia kilka statków arkturiańskich zdołało wprawdzie przedrzeć się przez blokadę, ale żadne większe miasto Ziemi nie zostało zaatakowane. Zamglenie zdało egzamin.

Zniszczeniu ulego kilkanaście pomniejszych miast. Zakładając, że statki arkturiańskie wybierały za cel ataku największe miasta wykryte przez ich detektory, uratowano przez to kilkanaście metropolii. Porównując straty w wyniku zniszczenia większych miast — co miałoby miejsce, gdyby nie zamglenie — ze stratami spowodowanymi zniszczeniem małych miasteczek, można ocenić, że zamglenie uratowało prawdopodobnie co najmniej dziesięć milionów istnień. Gdyby wziąć pod uwagę, że wśród celów ataku mogły się znaleźć Nowy Jork lub Londyn, należałoby uznać, iż liczba ocalonych przekroczyłaby nawet dziesięciokrotnie tę minimalną.

Jednak zamglenie miało swoje strony negatywne. Siły porządkowe w większości miast okazały się całkowicie bezradne wobec wzbierającej fali przestępstw. Pod osłoną mgły ulice wielkich miast zamieniały się po zmroku w ziemię niczyją. W Nowym Jorku pięć tysięcy policjantów straciło życie, zanim siły porządkowe — a raczej ich resztki — zdecydowały się zaprzestać patrolowania ulic po zmierzchu.

Obywatelskie komitety obrony także nie spełniły pokładanych w nich nadziei.

Sytuację pogarszała sprawa weteranów wojny w Kosmosie, u których występowały często przestępcze inklinacje; tej psychozie uległa blisko jedna trzecia ich ogólnej liczby.

W większości miast — a szczególnie w Paryżu, Nowym Jorku i Berlinie — zaniechano w końcu wszelkich prób utrzymania porządku w nocy. Po zmroku rządy obejmowali gangsterzy i kryminaliści. Porządni obywatele znikali z ulic i zamykali się w domach. Komunikacja miejska przestawała działać.

Może to dziwne, ale na szczęście większość przestępców ograniczała swoją działalność do otwartej przestrzeni. Włamania nie zdarzały się częściej niż przed wprowadzeniem zamglenia. Obywatel, który pozostał w domu zamykając okna i drzwi, nie ryzykował bardziej niż dawniej. Charakter „psychozy zamglenia”, jak ją nazywano, leżącej u źródeł większości przestępstw, wymagał, zdawało się, by dokonywano ich pod osłoną gęstej i nieprzeniknionej ciemności…

Grasowali zarówno pojedynczy przestępcy, jak i całe gangi, ale te ostatnie były gorsze. Takie gangi jak Ludzie Nocy w Nowym Jorku, Krwiożercy w Londynie, czy Lenowie w Moskwie (Keith zastanawiał się, czy ta ostatnia nazwa nie pochodziła czasem od Lenina) używały wyspecjalizowanych metod i były wysoko zorganizowane.

Co noc w wielkich miastach ginęły setki ludzi. Sytuacja byłaby jeszcze gorsza, gdyby nie fakt, że przestępcy częściej rabowali i zabijali się wzajemnie, niż napadali na porządnych obywateli siedzących w domach.

Zamglenie było — jak przyznawał autor — wysoką ceną za zabezpieczenie się przed atakiem z Kosmosu. Około miliona ludzi padło ofiarą zbrodni popełnionych w czasie zamglenia — ale niewątpliwie dziesięć milionów się uratowało. Dzięki zamgleniu, dwanaście ataków, które miały miejsce od czasu Chicago i Rzymu, zniszczyło mniejsze miasta. Czy zamglenie jest tego warte? Tak, odpowiadał autor, ze względu na co najmniej dziewięć milionów ludzkich istnień, a zapewne o wiele więcej.

Keith zadrżał odkładając Czy zamglenie jest tego warte? Gdyby kupił tę książkę w Greenville i przeczytał ją w pociągu, z pewnością nie opuściłby Dworca Centralnego. Wykupiłby pryczę — albo spałby na podłodze.

Bez wątpienia nocne życie na Broadwayu nie było tu takie jak tam, skąd przybył.

Podszedł do okna i stanął patrząc — no, nie na ulicę, lecz na gęstą czerń za szybą. Zasłony nie były zaciągnięte, ale to miało znaczenie jedynie na parterze.

Spoglądając z zewnątrz już z odległości metra nie można było w ogóle dostrzec okna. Ta ciemność była niesamowita. Keith nie uwierzyłby w jej istnienie, gdyby nie widział tego na własne oczy.

A co się działo teraz tam w dole, w mroku Czterdziestej Drugiej Ulicy, zaledwie przecznicę od Times Square — centrum Wszechświata?

Keith potrząsnął głową w zadumie. Czterdziesta Druga Ulica rządzona przez przestępców! Purpurowi mieszkańcy Księżyca spacerujący głównym ciągiem handlowym Greenville! Generał Eisenhower dowódcą wenusjańskiego sektora ziemskiej floty kosmicznej prowadzącej wojnę z Arkturem!

W jakim to zwariowanym Wszechświecie się znalazł?

ROZDZIAŁ VI

Wybryki maszyn do szycia

No, jakikolwiek był ten Wszechświat, znalazł się w nim i nic na to nie mógł poradzić. I będzie w nieustannym niebezpieczeństwie, dopóki nie pojmie rządzących nim praw na tyle dobrze, by nie ryzykować strzelania fatalnej gafy za każdym razem, gdy coś powie lub zrobi.

Gafy nie były zdrowe w świecie, w którym bez ostrzeżenia strzelano do człowieka, że niby jest arkturiańskim szpiegiem, gdzie można zginąć w wyniku głupiego pomysłu, by przejść po zmroku z Dworca Centralnego na Times Square.

Lepiej będzie odłożyć sen na później i jeszcze trochę poczytać.

Keith zdecydowanie wziął do ręki kieszonkowe wydanie Historii świata H.G. Wellsa. Był już zbyt zmęczony, aby siedzieć. Położy się na łóżku i poczyta trochę, a jeśli zaśnie, to rano poczyta tak długo, jak będzie mógł, zanim odważy się wyjść z hotelu i stawić czoło Nowemu Jorkowi za dnia. I jaki byłby ten Nowy Jork, i tak będzie lepszy od Nowego Jorku nocą.

Podłożył sobie poduszkę pod głowę i zaczął czytać Wellsa. Pobieżnie przekartkował pierwsze rozdziały odczytując wyrywkowo kluczowe zdania i szybko przewracając kartki; przeważnie po kilka naraz.

Przypadkiem kilka miesięcy temu czytał tę książkę po raz drugi i dobrze pamiętał jej treść. To wydanie niczym się nie różniło — przynajmniej na początku. Nawet ilustracje były takie same.

Dinozaury, Babilon, Egipcjanie, Grecy, Imperium Rzymskie, Karol Wielki, Średniowiecze, Odrodzenie, Kolumb i Ameryka, wojna z Anglią, rewolucja przemysłowa…

„W Kosmos”.

Taki tytuł nosił jeden z ostatnich rozdziałów. Keith przestał kartkować i zaczął czytać.

Rok 1903. Profesor George Yariey, amerykański naukowiec z Harvardu, odkrył napęd międzygwiezdny.

Przypadkowo!

Właśnie majstrował przy żoninej maszynie do szycia, zepsutej i przeznaczonej do śmietnika. Próbował przerobić ją tak, żeby pasek klinowy napędzał mały generator własnej roboty, który dałby mu potrzebny do jakiegoś doświadczenia fizycznego prąd o niskim napięciu i wysokiej częstotliwości.