Выбрать главу

Czy naprawdę?

Był okropnie zmęczony, zdezorientowany. Wstał z łóżka — obcego łóżka — i podszedł do okna. Tak, znajdował się na trzecim piętrze hotelu przy Czterdziestej Drugiej Ulicy i patrzył na zwykły ruch uliczny w dole. Zwykły sznur samochodów i chodniki jak zwykle zatłoczone zwykłymi ludźmi noszącymi zwykłe ubrania. To był Nowy Jork, jaki Keith znał.

Więc mimo wszystko musiał to być sen. Tylko jak to się stało, że znalazł na Czterdziestej Drugiej Ulicy?

Stał zastanawiając się nad tym, próbując dopasować swoją obecność w hotelu do całego porządku rzeczy. Ostatnim sensownym wspomnieniem było to, że siedział na ławeczce w ogrodzie pana Bordena. Później…

Czy mógł wrócić do Nowego Jorku w inny sposób niż ten, który pamiętał — i jakoś zastąpić koszmarnym majakiem pamięć o tym? Jeżeli tak, to powinien niezwłocznie odwiedzić psychiatrę.

Czyżby zwariował? Najwidoczniej. A jednak coś niewątpliwie się wydarzyło. Jeżeli nie zaakceptuje tej niewiarygodnej wersji, nie będzie w stanie wyjaśnić, jak wrócił z posiadłości Bordena do Nowego Jorku i tego, że znajdował się w pokoju hotelowym na peryferiach miasta zamiast na własnych śmieciach w Greenwich Yillage.

A ramię naprawdę go bolało. Dotknął go ręką i pod koszulą wymacał bandaż. Gdzieś się zranił, ale z pewnością nie w taki sposób, jak mu się śniło.

No, lepiej wyjść stąd, pójść do domu i… nie był w stanie zaplanować nic więcej. Najpierw pójdzie do domu, później zastanowi się, co dalej.

Odwrócił się i podszedł do krzesła, na którym położył swoje rzeczy. Jego spojrzenie przyciągnęło coś, co leżało obok łóżka. Egzemplarz kieszonkowego wydania Historii świata H.G. Wellsa.

Ręce trzęsły mu się trochę, gdy podniósł książkę i otwierał ją na spisie treści. Spojrzał na tytuły ostatnich trzech rozdziałów. Nosiły tytuły: „W Kosmos”, „Wojna międzyplanetarna” i „Zmagania z Arkturem”.

Książka wypadła mu z ręki. Pochylił się, by ją podnieść, i zobaczył drugą, częściowo wsuniętą pod łóżko. Miała tytuł: Czy zamglenie jest tego warte?

Keith usiadł na krześle i przez kilka minut próbował zebrać myśli, oswoić się z faktem, że to nie koszmarny sen, lecz rzeczywistość.

Lub jej niezwykle realistyczna przeróbka.

Albo zupełnie zwariował, albo to wszystko naprawdę się wydarzyło. Był ścigany przez purpurowego potwora. Błądził w czarnej mgle uciekając przed bandą dzikusów.

Sięgnął do kieszeni wiszących na krześle spodni i wyjął portfel. Banknoty były kredytkami, nie dolarami. Ponad tysiąc kredytek.

Ubrał się wolno, rozmyślając, po czym znów podszedł do okna. Wciąż była to Czterdziesta Druga Ulica i wciąż wyglądała zupełnie zwyczajnie, ale teraz już go to nie zmyliło. Przypomniał sobie, jak wyglądała o pierwszej w nocy, i wzdrygnął się lekko.

I kiedy zaczął szukać, dostrzegł różnice, których przedtem nie widział. Większość sklepów wyglądała znajomo, ale inne były zupełnie obce i Keith miał pewność, że przedtem ich tu nie było.

Później, na domiar wszystkiego, dostrzegł w tłumie czerwony punkt. To był, oczywiście, purpurowy potwór wchodzący do sklepu po drugiej stronie ulicy. I nikt nie zwracał na niego więcej uwagi niż na innych przechodniów.

Keith westchnął i przygotował się do opuszczenia pokoju. Pakowanie polegało na rozłożeniu Historii świata, Opowieści o Dopelle i dwóch magazynów po różnych kieszeniach. Postanowił nie brać ze sobą Czy zamglenie jest tego warte, ponieważ dowiedział się z tej książki wszystkiego, co chciał. Zrezygnował też z wczorajszego wydania New York Timesa.

Zszedł po schodach i przez hol. Za kontuarem stał inny recepcjonista, który nawet na niego nie spojrzał. Keith przystanął na chwilę przed frontowymi drzwiami; poczuł się dziwnie widząc, że szklana płyta jest cała. Później zauważył kit na brzegach.

Teraz kiedy zupełnie się zbudził, poczuł głód. Jedzenie było najważniejszą sprawą; nie miał nic w ustach od poprzedniego dnia rano. Poszedł na wschód, aż znalazł zachęcającą restauracyjkę naprzeciw Biblioteki Publicznej.

Zajął jednoosobowy stolik na uboczu i przestudiował menu. Miał do wyboru tuzin przekąsek; oprócz trzech nazwy wszystkich brzmiały znajomo. Owe trzy były najdroższymi potrawami umieszczonymi na końcu listy: marsjański zol a la Marseille, pieczony krail w sosie kapi oraz galline de luna.

To ostatnie, o ile Keith pamiętał jeszcze hiszpański, oznaczało księżycowego kurczaka. Postanowił, że kiedyś musi spróbować księżycowego kurczaka, pieczonego kraila i marsjańskiego zot a la Marseille, ale teraz był zbyt głodny, by eksperymentować. Zamówił gulasz.

Gulasz, oprócz innych zalet, nie wymaga wytężonej uwagi. Jedząc Keith przejrzał ostatnie rozdziały Historii świata. Wells pisał z goryczą o wojnie międzyplanetarnej. Uważał ją za zwykłą wojnę zaborczą, a Ziemię za agresora.

Mieszkańcy Księżyca i Wenus okazali się przyjaźni i podatni na wyzysk — co skrzętnie wykorzystano. Inteligencja wysokich, purpurowych Lunańczyków była zbliżona do poziomu afrykańskiego dzikusa, tyle że Lunańczycy byli o wiele łagodniejsi. Okazali się doskonałymi robotnikami i jeszcze lepszymi mechanikami, kiedy zapoznano ich z tajnikami budowy maszyn. Bardziej przedsiębiorczy z nich odkładali swoje zarobki i przyjeżdżali zwiedzić Ziemię, ale nigdy tu nie zostawali; dwa lub trzy tygodnie to maksymalny okres, przez jaki mogli tu przebywać bez szkody dla zdrowia. Z tej samej przyczyny zatrudnianie ich na Ziemi było niepraktyczne — i zostało prawnie zakazane po tym, jak w ciągu kilku miesięcy umarły tysiące sprowadzonych do pracy robotników. Długość życia Lunańczyka wynosiła dwadzieścia lat na Księżycu. Gdzie indziej — na Ziemi, Wenus, Marsie, Kallisto — żaden nie żył dłużej niż sześć miesięcy.

Wenusjanie, chociaż dorównywali inteligencją Ziemianom, byli istotami o zupełnie innej naturze. Zainteresowani wyłącznie filozofią, sztuką, matematyką abstrakcyjną, powitali Ziemian z otwartymi ramionami, żądni wymiany myśli i poglądów. Nie mieli miast (ani nawet domów), nie posiadali niczego; ani maszyn, ani broni — słowem nie stworzyli cywilizacji.

Bardzo nieliczni byli nomadami; nie licząc aktywności umysłowej żyli prymitywnie jak zwierzęta. Nie stawiali żadnych przeszkód i oferowali wszelką pomoc — oprócz pracy fizycznej — przy kolonizacji i eksploatacji Wenus. Ziemianie założyli tam cztery kolonie skupiające prawie milion ludzi.

Jednak z Marsem było inaczej.

Marsjanie wpadli na niemądry pomysł, że nie chcą, by ich kolonizowano. Stworzyli — jak się okazało — cywilizację niemal dorównującą ziemskiej poza tym, że nie odkryli napędu kosmicznego — zapewne dlatego, że nie nosząc ubrań nie wymyślili maszyn do szycia.

Pierwszych przybyłych Ziemian powitali poważnie i z kurtuazją (Marsjanie wszystko robili z powagą; nie mieli poczucia humoru) i zaproponowali im, by wrócili do domu i nigdy nie wracali. Członków drugiej i trzeciej wyprawy zabili.

I chociaż przejęli kosmoloty, w których tamci przylecieli, nie kwapili się, by je wykorzystać lub skopiować. Wcale nie mieli ochoty opuszczać Marsa. W rzeczy samej, jak pisał Wells, żaden Marsjanin nigdy żywy nie opuścił Marsa, nawet podczas wojny międzyplanetarnej.

Kilku, schwytanych żywcem i wsadzonych na ziemskie statki w celu pokazania ich i zbadania, umarło, jeszcze zanim rakiety opuściły rzadką atmosferę Marsa.

Ta niechęć czy niezdolność do życia nawet przez chwilę poza rodzinną planetą rozciągała się również na marsjańskie zwierzęta i rośliny. Żaden gatunek marsjańskiej flory czy fauny nie wzbogacił ziemskich ogrodów botanicznych i zoologicznych.