Tak zwana wojna międzyplanetarna toczyła się więc wyłącznie na powierzchni Marsa. Była to zaciekła walka, w której toku populacja Marsjan została wielokrotnie zdziesiątkowana. Jednak w końcu, w obliczu całkowitej zagłady Marsjanie skapitulowali i przystali na kolonizację swojej planety przez Ziemian.
Ze wszystkich planet i ich satelitów w Układzie Słonecznym tylko cztery — Ziemia, Księżyc, Wenus i Mars — okazały się zamieszkane przez inteligentne formy życia. Na Saturnie kwitło przedziwne życie roślinne, a na kilku księżycach Jowisza znaleziono oprócz roślin dzikie zwierzęta.
Człowiek napotkał równego sobie przeciwnika — agresywną, zaborczą rasę istot inteligentnych — dopiero kiedy zapuścił się poza Układ Słoneczny. Arkturia — nie dysponowali napędem nadprzestrzennym już od wielu wieków. Tylko przypadkiem — dlatego, że Galaktyka jest naprawdę bardzo rozległa — jeszcze nie odwiedzili naszego układu. Kiedy dowiedzieli się o nas w wyniku spotkania przy Proximie Centauri, zapragnęli naprawić to niedopatrzenie.
Aktualna wojna z Arkturem była z punktu widzenia Ziemi wojną obronną — jakkolwiek posługiwano się wszelkimi dostępnymi metodami ofensywnymi. Do tej pory żadna ze stron nie uzyskała przewagi; udaremniał to stopień rozwoju metod defensywnych. Tylko sporadycznie statkom którejś z walczących stron udawało się przedrzeć przez kordon obrony i zadać cios przeciwnikowi.
Dzięki szczęśliwemu przechwyceniu w pierwszej fazie wojny kilku arkturiańskich jednostek Ziemia szybko pokonała kilkusetletnie zaległości techniczne.
Obecnie, dzięki geniuszowi i przywództwu Dopelle’a, Ziemia miała nieznaczną przewagę w niektórych dziedzinach, ale zasadniczo prowadziła wojnę pozycyjną.
Dopelle! Znów to nazwisko, Keith odłożył książkę Wellsa i sięgnął do kieszeni po Opowieść o Dopelle, kiedy uświadomił sobie, że już dawno przestał jeść i nie ma powodu, by tu dłużej siedzieć.
Zapłacił za posiłek i wyszedł. Schody do Biblioteki po drugiej stronie ulicy wyglądały zachęcająco. Tam mógłby usiąść i czytać dalej.
Jednak musiał wziąć pod uwagę swoją pracę.
Pracował w Towarzystwie Wydawniczym Bordena — tu i teraz — czy też nie? Jeżeli tak, to opuszczenie poniedziałkowego ranka mogło być wybaczalne. Opuszczenie całego dnia natomiast nie.
A było już dobrze po pierwszej.
Czy powinien najpierw spróbować zdobyć tyle informacji, ile zdoła, zanim zjawi się tam osobiście? Wydało mu się to sensowne i logiczne.
Wszedł do sklepu z wyrobami tytoniowymi na następnym rogu. Przed budką telefoniczną stała krótka kolejka czekających. Chwila denerwującego oczekiwania dała mu jednak czas na rozwiązanie zagadki, w jaki sposób płaci się za telefon, skoro zniesiono monety. Każdy kolejny rozmówca opuszczający budkę telefoniczną podchodził do kasy i płacił banknotami sumę, jaka ukazywała się w okienku nad drzwiami budki. Kiedy rozmowa została opłacona, kasjer naciskał guzik zerując rejestr.
Zapewne takie samo okienko było nad drzwiami budki w drogerii w Greenville; musiał go nie zauważyć. A ponieważ rozmowa nie doszła do skutku, licznik pokazywał zero.
Na szczęście nikt ze stojących przed nim nie rozmawiał długo i po kilku minutach Keith dotarł do budki.
Wykręcił numer Wydawnictwa Bordena i uświadomił sobie, że powinien sprawdzić go w książce telefonicznej; mógł to nie być ten sam numer, jaki znał.
Jednak w słuchawce rozległ się głos należący, jak mu się zdawało, do Marion Blake, recepcjonistki Wydawnictwa.
— Czy zastałem pana Wintona? Pana Keitha Wintona? — zapytał.
— Nie, proszę pana. Nie ma pana Wintona. Przepraszam, a kto mówi?
— Nieważne. Zadzwonię juto.
Rozłączył się pośpiesznie, zanim zdążyła zadać więcej pytań. Miał nadzieję, że nie rozpoznała jego głosu; sądził, że raczej nie.
Zapłacił pół kredytki przy kasie i doszedł do wniosku, że mógł lepiej wykorzystać te pieniądze. Powinien zapytać, czy Keith Winton wyszedł na obiad, czy wyjechał z miasta — albo czy wiedzą, gdzie jest. Jednak było już za późno — chyba żeby znów chciało mu się stać w kolejce.
Nagle zapragnął jak najszybciej wyjść ze sklepu i dowiedzieć się wszystkiego, nieważne jak niebezpieczne mogło się to okazać.
Szybko przeszedł kilka przecznic dzielących go od biurowca, w którym Wydawnictwa Bordena zajmowały całe dziesiąte piętro. Wjechał windą na górę, nabrał powietrza w piersi i wysiadł.
ROZDZIAŁ VII
Koktajl z Kallisto
Stanął przed dobrze znanymi pięknymi drzwiami, które zawsze podziwiał. Były one z tych nowoczesnych; wyglądały jak jednolita tafla szkła z futurystycznym chromowanym uchwytem. Zawiasy były wpuszczone w ścianę lub niewidoczne. Napis „Zjednoczone Wydawnictwa Bordena” znajdował się na poziomie oczu; mały i schludny, wypisany metalicznymi literami wtopionymi w grube szkło.
Keith bardzo delikatnie chwycił za uchwyt, jak zawsze starając się nie zostawiać śladów palców na tej piękne płycie z powietrza, otworzył drzwi i wszedł.
Ta sama mahoniowa barierka, te same obrazy — przedstawiające sceny z polowania — na ścianach. I ta sama pulchna Marion Blake, z tymi samymi wydętymi wargami i zaczesanymi do góry ciemnymi włosami, siedząca przy tym samym biurku. Była pierwszą znajomą osobą, którą spotkał od… Boże, czy to naprawdę zaczęło się wczoraj o siódmej wieczorem? Wydawało mu się, że minęły już całe tygodnie. Przez krótką chwilę miał ochotę przeskoczyć przez barierkę i pocałować Marion Blake.
Do tej pory natrafiał na znajome rzeczy i miejsca, ale nie znajome osoby. To prawda, że adres w stopce egzemplarza Surprising Stories wskazywał, iż Wydawnictwa Bordena wciąż tu były, nadal prowadziły interes w tej samej budzie, ale teraz zrozumiał, że niezbyt w to wierzył, dopóki nie przekonał się, że Marion Blake wciąż jest recepcjonistką.
Przez ułamek sekundy ten znajomy widok i fakt, że wszystko w biurze wyglądało tak, jak pamiętał, sprawiły, iż zwątpił w realność wydarzeń ostatnich osiemnastu godzin.
To niemożliwe, po prostu niemożliwe…
I wtedy Marion Blake odwróciła się i spojrzała na niego; a wyraz jej twarzy nie świadczył o tym, że go poznaje.
— Tak? — spytała niecierpliwie.
Keith odchrząknął. Żartuje? Nie zna go, czy też po prostu się wygłupia? Odchrząknął jeszcze raz.
— Czy zastałem pana Keitha Wintona? Chciałem się z nim zobaczyć.
Mogło to zostać uznane za kontr — żart; jeśli teraz się do niego uśmiechnie, będzie mógł odpowiedzieć uśmiechem.
— Pan Winton wyszedł już do domu, proszę pana — powiedziała.
— Hmm… A pan Borden… Czy jest w biurze?
— Nie, proszę pana.
— A Bet… panna Hadley?
— Nie, proszę pana. Prawie wszyscy wyszli o pierwszej. W tym miesiącu o tej porze kończymy pracę.
— O tej… och, tak. — Keith zatrzymał się w porę, zanim wpadł na całego dziwiąc się czemuś, co niewątpliwie powinien wiedzieć.
— Zapomniałem — dokończył niezręcznie. Zastanawiał się, dlaczego zamykają o pierwszej po południu i dlaczego właśnie w tym miesiącu.
— Zatem przyjdę jutro — rzekł. — Hmm… Kiedy mogę złapać pana Wintona?
— Około siódmej.
— Sio… — Znów powstrzymał się przed powtórzeniem jej słów.
Czy miała na myśli siódmą rano, czy siódmą wieczór? Na pewno to pierwsze; siódma wieczór to niemal pora zamglenia.
Nagle zrozumiał; to było tak proste, że zastanawiał się, dlaczego nie wpadł na to wcześniej.
Oczywiście, że w mieście w którym wprowadzono zamglenie, w mieście, którego ulice były śmiertelnie niebezpieczne po zmroku, w mieście bez normalnego życia nocnego, godziny pracy zostały zmienione. Godziny pracy musiały być inne, aby pracownicy mogli w ogóle mieć jakieś życie osobiste.