Выбрать главу

Betty Hadley — wysoka, smukła i złotowłosa, o jedwabistej, opalonej skórze, z twarzą i figurą pasującą raczej do ekranu telewizora niż biura redakcji…

Keith westchnął i wszedł do domu.

W wielkim pokoju o ścianach wyłożonych boazerią z orzecha L.A. Borden i Walter Callahan, główny księgowy Bordena, grali w remika.

Borden spojrzał na wchodzącego i skinął głową.

— Część, Keith. Chcesz zająć moje miejsce po tej partii? Już prawie skończyliśmy. Muszę napisać kilka listów, a Walter zapewne równie chętnie ogra ciebie, jak mnie.

Keith potrząsnął głową.

— Też muszę się zabrać do roboty, panie Borden. Goni mnie termin; muszę napisać tekst do działu odpowiedzi na listy. Zabrałem ze sobą walizkową maszynę do pisania i teczkę z listami czytelników.

— Och, daj spokój; nie ściągnąłem cię tu, żebyś pracował. Nie możesz tego zrobić jutro w biurze?

— Bardzo bym chciał, panie Borden — powiedział Keith — ale mam zaległości w pracy, a materiał musi pójść do druku jutro rano, najpóźniej o dziesiątej. W południe zamykają numer, więc nie mogę nawalić. To tylko parę godzin roboty, więc wolę zrobić to teraz i mieć wolny wieczór.

Przeszedł przez pokój i wstąpił na schody. Kiedy się znalazł w swoim pokoiku, wyjął maszynę z walizki i postawił na biurku. Z nesesera wyciągnął teczkę z korespondencją adresowaną do Poczty Rakietowej lub — gdy nadawca był śmielszy — do Rakietowca.

Na samym wierzchu leżał list Joego Doppelberga. Keith położył go tam, ponieważ z treści wynikało, że Joe Doppelberg może zjawić się osobiście, i Keith chciał mieć list pod ręką.

Wkręcił papier w maszynę, wystukał nagłówek „Poczta Rakietowa” i zaczął:

No, bracia kosmopiloci, dzisiejsza noc — kiedy to piszę, nie kiedy to czytacie — to wielka noc, to wielka noc i wasz Rakietowiec wyszedł, żeby to zobaczyć. I naprawdę to widział, ten błysk światła na ciemnej tarczy Księżyca, oznaczający szczęśliwe lądowanie pierwszej rakiety wystrzelonej w Kosmos przez Człowieka.

Spojrzał krytycznie na tekst, wyrwał kartkę z maszyny i założył nową. To było zbyt urzędowe, zbyt napuszone dla jego fanów. Zapalił papierosa i napisał wstęp od nowa; tym razem wyszło mu lepiej — czy też raczej gorzej.

W przerwie, gdy czytał to, co napisał, usłyszał odgłos otwieranych i zamykanych drzwi oraz stuk wysokich obcasów na schodach. To pewnie odjeżdżała Betty. Keith wstał, żeby podejść do drzwi, ale znów usiadł. Nie, ponowne pożegnanie w obecności Bordenów i Callahana popsułoby efekt. O wiele lepiej zostawić rzecz na tym krótkim, lecz zapierającym dech w piersi pocałunku i obietnicy, że zobaczą się jutro wieczorem.

Westchnął i wziął pierwszy list z kupki. Joe Doppelberg pisał:

Drogi Rakieciarzu!

W ogóle nie powinienem do Ciebie pisać, bo wasz ostatni numer śmierdział jak stąd do Arktura, z wyjątkiem kawałka Wheelera. Kto powiedział temu baronowi Gormleyowi, że umie pisać? A jego kosmonawigacja? Ten grafoman nie zdołałby w słoneczny dzień przeprawić się łódką przez Mud Creek.

A ta okładka Hoopera — dziewucha była w porządku, nawet bardziej niż w porządku, ale który towar na okładce nie jest? Ale to, co ją goni — czy to miał być jeden z merkuriańskich diabłów z opowiadania Weelera? No to powiedzcie Hopperowi, że mogę sobie wyobrazić straszniejsze BEM — y zupełnie na trzeźwo, bez jednego kielonka wenusjańskiej pędzonki.

Czemu ona się po prostu nie odwróci i nie zacznie gonić potwora?

Trzymacie Hoopera w środku — jego czarno-białe obrazki są w porządku — postarajcie się o kogoś innego na okładki. Może Rockwella Kenta albo Dalego? Założę się, że Dali mógłby zrobić delikatesowego BEM — a na okładkę. Chwytasz to, Rak? Delikatesowy Dali.

Słuchaj, Rak, trzymaj to mleko od wściekłych robaków z Urana pod ręką i dobrze schłodzone, bo zamierzam wpaść, gdzieś w tym tygodniu. Nie zjawiam się na nowojorskim kosmodromie tylko po to, żeby cię zobaczyć, nie pochlebiaj sobie, Rak. Jednak ponieważ i tak będę w mieście, chcę sprawdzić, czy jesteś tak brzydki, jak mówią.

Jeden z twoich ostatnich pomysłów, Rak, bije na głowę wszystko. Chodzi mi o. wprowadzenie rubryki fotografii najciekawszych i najbardziej regularnych korespondentów. Mam dla ciebie niespodziankę. Wysyłam ci moją. Miałem zamiar ją przywieźć, ale wysłana dotrze do ciebie wcześniej i w ten sposób zdążysz ją umieścić w drukowanym aktualnie numerze.

Hej — ho! Raku, zabij utuczonego księżycowego cielca, ponieważ zobaczymy się niebawem, a może jeszcze szybciej.

Joe Doppelberg

Keith Winton znów westchnął i wziął do ręki niebieski ołówek. Wykreślił fragmenty o wycieczce do Nowego Jorku, to nie zainteresuje innych czytelników, a ponadto nie chciał, by zbyt wielu z nich wpadło na pomysł odwiedzenia go w biurze; kosztowałoby go to zbyt wiele straconego czasu.

Wyrzucił kilka ostrzejszych zwrotów w innej części, po czym wziął do ręki fotografię, która nadeszła razem z listem, i zerknął na nią jeszcze raz.

Joe Doppelberg nie wyglądał tak, jak sugerował to jego list. Był dość przystojnym, raczej inteligentnie wyglądającym szesnastolatkiem lub siedemnastolatkiem. Miał miły uśmiech. W bezpośrednim kontakcie zapewne okazałby się równie nieśmiały, jak zuchwały był jego list.

Jasne, może zamieścić zdjęcie. Powinien dawno je wysłać do fotograwiatury, ale jeszcze zdąży to zrobić. Zaznaczył, żeby obok listu pozostawiono wcięcie na pół kolumny, i na odwrocie fotografii napisał: „pół kol. Doppelberg”.

Wkręcił drugą stronę listu Joego do maszyny, pomyślał chwilę i napisał pod spodem:

W porządku, Doppelberg, ściągniemy Rockwella Kenia, żeby zrobił nam następną okładkę. Ty mu zapłacisz. Jednak jeśli chodzi o okładkowe dziewczyny cwałujące za wyłupiastookimi potworami (czyli, jak piszesz, BEM — ami) to nic się nie da zrobić. W naszych opowiadaniach dziewczyny są zawsze cnotliwe. Chwytasz to, Doppelberg? Cnotliwe — cwałujące. I ta gra słów nie jest nawet w połowie tak zła jak twój delikatesowy Dali.

Wyjął kartkę z maszyny, westchnął i wziął do ręki następny list.

Skończył o szóstej, czyli miał jeszcze godzinę do kolacji. Wziął szybki prysznic, ubrał się i pozostało mu jeszcze pół godziny. Zszedł po schodach i ruszył do ogródka przez otwarte drzwi werandy.

Właśnie zapadał zmierzch i księżyc widniał już na czystym niebie. Będzie dobra widoczność, pomyślał Keith. Do licha, lepiej, żeby błysk dawał się dostrzec gołym okiem, inaczej trzeba będzie napisać nowe słowo wstępne do Poczty. No, na to będzie jeszcze czas po dziewiątej szesnaście.

Usiadł na wiklinowej ławce przy głównej alejce ogrodu i głęboko wciągnął w nozdrza świeże, wiejskie powietrze i zapach rosnących wokół kwiatów.

Myślał o Betty Hadley, a co myślał, tego nie musimy tu opisywać.

Jednak myślenie o niej sprawiło mu przyjemność — a może lepiej byłoby powiedzieć: bolesną przyjemność — więc oddawał się temu zajęciu, aż zawędrował myślą do autora w Filadelfii. Zastanowił się, czy ten taki owaki naprawdę zabrał się do roboty, czy też poszedł się zalać.