Выбрать главу

Marion już włożyła wtyczkę w gniazdko centralki.

Przez chwilę mówiła do mikrofonu; Keith nie dosłyszał jej słów. Wyciągnęła wtyczkę i znów się do niego uśmiechnęła.

— Przyjmie cię — powiedziała. — Ja… hmm… powiedziałam mu, że jesteś moim znajomym.

— Serdeczne dzięki — rzekł z prawdziwą wdzięcznością.

Wiedział, że takie drobiazgi miały czasem znaczenie. Nie dlatego, by jakiekolwiek wejście umożliwiło mu sprzedanie kiepskiego opowiadania. Jednak mogło przyczynić się do szybszej oceny i — jeśli tekst zostanie zaakceptowany — szybszego uzyskania należności.

Ruszył do biura Keitha Wintona i natychmiast uzmysłowił sobie, że przecież nie powinien wiedzieć, gdzie ono jest, skoro Marion jeszcze mu go nie wskazała. Jednak przypomniał sobie o tym za późno, więc szedł dalej.

Chwilę później Keith Winton usiadł naprzeciw Keitha Wintona, przywitał się i rzekł:

— Panie Winton, nazywam się Karl Winston. Mam dla pana kilka opowiadań. Oczywiście mogłem je przesłać pocztą, ale pomyślałem, że skoro jestem w mieście, to dobrze byłoby się z panem spotkać.

ROZDZIAŁ X

Slade z W.B.I.

Mówiąc to Keith przyglądał się Wintonowi. Był to nieźle prezentujący się facet; prawie w wieku Keitha, o dwa lub trzy centymetry wyższy, ale parę kilo lżejszy. Włosy miał ciemniejsze i odrobinę bardziej kręcone. Z twarzy nie był w ogóle do niego podobny. Ponadto nosił dość grube szkła w rogowej oprawie. Keith nigdy nie używał okularów; miał doskonały wzrok.

— Nie mieszka pan w Nowym Jorku? — pytał go Winton.

— Tak i nie — rzekł Keith. — Chcę powiedzieć, że dotąd nie mieszkałem, ale teraz być może zdecyduję się tu pozostać. A może wrócę do Bostonu. Pracowałem tam dla pewnej gazety i trochę jako wolny strzelec.

Wcześniej przygotował sobie tę bajeczkę i nie musiał się zastanawiać.

— Wziąłem trochę urlopu i jeśli uda mi się urządzić tu, w Nowym Jorku, to prawdopodobnie nie wrócę. Przyniosłem dwa opowiadania, żeby je pan przejrzał; jedno do Romantic Adventure Stories i jedno do tego magazynu sf, który, jak mówiła Marion, zamierzacie wydawać.

Wyjął z koperty dwa z trzech opowiadań i położył je na biurku.

— Wiem, że proszę może o zbyt wiele — rzekł — ale byłbym bardzo wdzięczny, gdyby przeczytał je pan jak najszybciej. Chciałbym napisać więcej podobnych rzeczy, a nie zacznę, dopóki nie będę wiedział po pańskiej reakcji, czy jestem na właściwej drodze,

— Dobrze, nie dołożę ich do stosu makulatury. Zerknął na strony tytułowe obu maszynopisów.

— Trzy i cztery tysiące słów. Świetnie, właśnie takich potrzebuję. Jeśli teksty się nadadzą, znajdzie się dla nich miejsce.

— Doskonale — powiedział Keith. Postanowił wykorzystać tę szczęśliwą passę. — Przypadkiem mam w tym budynku umówione spotkanie pojutrze, w piątek. Skoro będę tak blisko, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym wpadł się dowiedzieć, czy znalazł pan już czas, by to przeczytać?

Winton lekko zmarszczył brwi.

— Nie mogę obiecać na pewno, że zabiorę się za nie tak szybko, ale spróbuję. Skoro i tak będzie pan w budynku, to niech pan tu wpadnie.

— Cudownie, dziękuję — rzekł Keith.

Mimo że tamten niczego mu nie obiecał, Keith wiedział, że jego opowiadania zostaną najprawdopodobniej przeczytane do piątku. A jeśli jedno czy dwa uzyskają akceptację, przyjdzie czas, by poprosić o szybkie przysłanie czeku. Będzie musiał wymyślić jakąś historyjkę uzasadniającą gwałtowną potrzebę otrzymania pieniędzy.

— Och, przy okazji — powiedział — nie wiem, czy podpis…

Wskazał na zbieżność ich nazwisk i wyjaśnił, że chętnie będzie używał pseudonimu, jeśli Winton uzna, że powinien.

Tamten uśmiechnął się.

— To nie takie ważne. Jeśli nazywa się pan Karl Winston ma pan pełne prawo używać swojego nazwiska. Ja sam wcale nie piszę — a kto zwraca uwagę na nazwisko redaktora?

— Inni redaktorzy — rzekł Keith.

— A jeśli naprawdę zamierza pan pisać dla magazynów, to kiedy zacznie im pan przysyłać swoje teksty, przekonają się, że Karl Winston to nie mój pseudonim. Więc proszę się tym nie martwić, chyba że pan koniecznie chce podpisywać swoje teksty pseudonimem.

— Jak na razie — powiedział Keith — nie mam czego podpisywać.

Wstał.

— Dziękuję bardzo. Wpadnę w piątek o tej samej porze. Do widzenia, panie Winton.

Wrócił do biurka Marion Blake. Powiedziała mu:

— Panna Hadley jest już wolna; myślę, że będziesz mógł wejść, jak tylko do niej zadzwonię.

Jednak nie włożyła wtyczki do gniazdka; patrzyła dziwnie na Keitha.

— Skąd wiedziałeś, które drzwi prowadzą do biura pana Wintona?

Wyszczerzył do niej zęby. — Mam zdolności telepatyczne.

— Poważnie. Jestem ciekawa.

— Poważnie, to zerknęłaś na te drzwi, kiedy po raz pierwszy wspomnieliśmy o panu Wintonie. Może tego nie pamiętasz, ale tak zrobiłaś. Pomyślałem więc sobie, że to jego pokój, a gdybym się mylił, zawołałabyś mnie.

Uśmiechnęła się do niego; t e n egzamin zdał celująco. Jednak na przyszłość będzie musiał uważać i pilnować się przez cały czas. Takie małe pomyłki mogą wszystko zepsuć.

Wcisnęła wtyczkę i znów mówiła coś cicho do mikrofonu. Po chwili rozłączyła się i oznajmiła:

— Panna Hadley czeka na ciebie.

Tym razem Keith pamiętał o tym, by zaczekać, aż wskaże mu właściwe drzwi.

Idąc ku nim czuł się tak, jakby brnął przez gęstą melasę.

Nie powinienem tego robić, myślał; muszę pójść do psychiatry. Trzeba było zostawić opowiadanie w sekretariacie albo wysłać je pocztą albo zanieść do innego wydawnictwa.

Głęboko zaczerpnął tchu i otworzył drzwi.

Wtedy zrozumiał, że naprawdę powinien trzymać się z daleka. Kiedy ujrzał ją siedzącą za biurkiem i spoglądającą nań z urzędowym, bezosobowym uśmiechem, serce wywinęło mu podwójne salto.

Nie do wiary, ale miała na sobie strój podobny do tego, który nosiła, gdy widział ją w oknie jej apartamentu na Trzydziestej Siódmej Ulicy. To znaczy tym razem miała zielony stanik; zza biurka nie było widać nic więcej.

Z bliska była dwa razy piękniejsza, niż ją pamiętał. Chociaż to rzecz jasna głupie…

Czy naprawdę głupie? Jakimś cudem znalazł się w zupełnie innym Wszechświecie. Był tu zupełnie inny Keith Winton. Dlaczego nie miałoby być choć odrobinkę innej Betty Hadley? Kilka dni temu nie mógłby sobie wyobrazić Betty Hadley w wydaniu lepszym od oryginału. Jednak ta była piękniejsza. Strój, rzecz jasna, tylko w tym pomagał, lecz było w niej coś jeszcze.

Był w niej zakochany dwa razy bardziej niż w oryginale.

Patrzył, nie zdając sobie sprawy z tego, że patrzy, zastanawiając się, na czym polegała różnica. Szczegół po szczególe, wszystko było takie same. Oczywiście, u tej Betty Hadley mógł dostrzec więcej ze względu na strój, ale to też nie było powodem.

Różnica była taka subtelna, jak między dziewczynami na okładkach magazynów tu i tam. Te tu miały więcej… no, czegoś.

I to samo stało się z Betty; była tą samą dziewczyną, tylko dwa razy piękniejszą i ponętniejszą, i był w niej dwa razy bardziej zakochany.

Uśmiech zniknął wolno z jej twarzy i dopiero gdy spytała „Tak?”, uświadomił sobie, jak długo na nią spoglądał.

Powiedział: