Выбрать главу

— Nazywam się Kei… Karl Winston, panno Hadley. Ja… hmm…

Widocznie dostrzegła jego zakłopotanie i postanowiła mu pomóc wybrnąć z sytuacji, bo powiedziała:

— Panna Blake mówiła, że jest pan jej znajomym i pisarzem. Zechce pan usiąść, panie Winston?

— Dziękuję — powiedział zajmując krzesło po drugiej stronie biurka. — Zgadza się, przyniosłem opowiadanie, które…

Kiedy już zaczai, mówił składnie; opowiedział jej zasadniczo tę samą historyjkę co Keithowi Wintonowi.

Chociaż myślał zupełnie o czymś innym.

Nagle, nie wiadomo kiedy, rozmowa była skończona. Wyszedł, nawet nie potykając się o własne nogi.

Kiedy znalazł się za drzwiami, postanowił nigdy więcej nie dręczyć się oglądając ją z tak bliska. Nie dlatego, że nie była warta tych tortur, gdyby istniała choć jedna szansa na milion. Jednak nie istniała; nie mogła istnieć.

Był tak przygnębiony, że minąłby biurko Marion Blake nie zauważając jej i nie odzywając się słowem, gdyby nie zawołała:

— Hej, Karl!

Odwrócił się i zdołał przywołać uśmiech na twarz.

— Wielkie dzięki, Marion — powiedział — za przedstawienie mnie jako swojego znajomego i…

— O, nie ma o czym mówić. Nie ma sprawy. Mam dla ciebie wiadomość od pana Wintona.

— Tak? Przecież dopiero co z nim rozmawiałem.

— Wiem. Właśnie minutę temu wyszedł; miał ważne spotkanie. Jednak mówił, że chciałby cię o coś zapytać i że wróci przed wpół do pierwszej. Czy mógłbyś wtedy do niego zadzwonić — to znaczy między wpół do pierwszej a pierwszą, kiedy zamykamy?

— No jasne. Bardzo chętnie. Jeszcze raz, serdeczne dzięki. — Wiedział, że powinien teraz zaprosić ją na drinka lub zapytać, czy wybrałaby się z nim do teatru, na tańce czy cokolwiek. I zrobi to, jeśli choć jedno z opowiadań, które zostawił, zostanie przyjęte do druku. Na razie topniejące fundusze nie pozwalały mu się zrewanżować za wyświadczoną przysługę.

Pomaszerował do drzwi, zastanawiając się, o czym chciał z nim tak nagle porozmawiać Keith Winton. Był w biurze Betty niecałe piętnaście minut; w tym czasie Winton nie mógł przeczytać nawet jednego z tych dwóch opowiadań.

Jednak… no, po co się zastanawiać? Zadzwoni o wpół do pierwszej i dowie się, o co chodzi.

Gdy dochodził do windy na korytarzu, na wprost Wydawnictw Bordena, jej drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Pan i pani Borden wyszli na korytarz i drzwi zamknęły się za ich plecami.

Zaskoczony Keith ukłonił się i pozdrowił ich. Oboje mu się odkłonili, a Borden mruknął coś niewyraźnie jak ktoś spotykający osobę, której sobie nie przypomina.

Przeszli obok i weszli do biura, które właśnie opuścił. Czekając na windę Keith marszczył brwi. Oczywiście nie znali go i nie powinien im się kłaniać. Nie było to poważne potknięcie, ale powinien uważać i wystrzegać się nawet takich drobnych pomyłek.

W biurze Betty też był blisko poważnej wpadki, kiedy zaczął przedstawiać się jako Keith Winton, zamiast Karl Winston. Teraz gdy o tym myślał, przypomniał sobie, że Betty obdarzyła go bardzo szczególnym spojrzeniem, gdy zaczął „Kei…”, zanim ugryzł się w język. Tak jakby… ale to niemożliwe. Odsunął od siebie tę myśl.

Dlaczego jednak Betty była tak ubrana, a raczej rozebrana, nawet w biurze Bordena? Nie widział, by inne kobiety tak się ubierały — a zauważyłby z pewnością. To była jedna z dziwniejszych zagadek, z jakimi się tu zetknął. Zastanawiał się, jak ją rozwiązać nie pytając.

Tyle różnic i tyle zdumiewających podobieństw. Wchodząc do windy ponownie zdał sobie sprawę, że podobieństwa tego Wszechświata mogły się okazać bardziej niebezpieczne niż różnica; znajome rzeczy mogły wywołać nieprzemyślane reakcje, czego przykładem mogło być powitanie Bordenów.

To akurat nie miało znaczenia, lecz jakże łatwo mógł popełnić identyczną pomyłkę, która będzie istotna, która zdradzi go całkowicie jako oszusta, jakim musiał się stać, aby przeżyć. Wiecznie istniejąca możliwość popełnienia naprawdę poważnej pomyłki bardzo go niepokoiła.

Niepokoiłby się bardziej, gdyby wiedział, że już ją popełnił.

Przez chwilę stał przed budynkiem zastanawiając się, co robić dalej. Nie miał ochoty wracać do hotelu i tłuc następne opowiadania — na razie nie. Później, po południu i wieczorem — kiedy i tak będzie musiał zostać w hotelu ze względu na zamglenie — będzie miał na to dość czasu. Trzy opowiadania — mimo iż napisane powtórnie i stosunkowo krótkie — to i tak starczy jak na dwa dni pracy.

I wiedział, że te opowiadania są dobre; lepiej będzie położyć nacisk na jakość, niż zmuszać się do pracy i płodzić bzdety. Zatem zrobi sobie wolny dzień i zabierze się do pisania dopiero wieczorem.

Jeśli dziś wieczór napisze jedno opowiadanie, a rano drugie, będzie miał co zabrać na spotkanie w Wydawnictwie Bordena. Wydało mu się zabawne, że znalazł się po drugiej stronie barykady i przynosi teksty, zamiast odbierać je od pisarzy i agentów. Może powinien postarać się o agenta… nie, lepiej z tym poczekać, aż będzie się mógł wykazać dwoma lub trzema opublikowanymi tekstami i wejdzie do branży. Obecnie mógł poprowadzić swoje sprawy lepiej, niż zrobiłby to jakikolwiek agent.

Pomaszerował w stronę Broadwayu i na północ, do Times Sąuare. Stanął patrząc na Thimes Building i zastanawiając się, co też jest w nim dziwnego; wreszcie uświadomił sobie, że nie pali się tablica świetlna ukazująca najnowsze wiadomości. Dlaczego?

Może dlatego, że w ciągu dnia maksymalnie oszczędzano prąd. A może dlatego, że te jak — im — tam promienie emitowane przez włókna elektryczne i wykrywane przez statki Arkturian nie były wygaszane przez światło słoneczne tak całkowicie jak przez zamglenie.

To wyjaśniałoby stosunkowo słabe oświetlenie restauracji, biur i sklepów. Teraz zdał sobie sprawę, że wszystkie były niezwykle kiepsko oświetlone.

Będzie musiał zwracać uwagę na takie drobne szczegóły, jeśli nie chce się zdradzić. W pokoju hotelowym miał światło zapalone niemal przez cały czas, gdy czytał lub pracował. Na szczęście nikt jeszcze nie zwrócił na to uwagi. Jednak teraz przestawi biurko i krzesło pod okno, a światło będzie włączał tylko w nocy.

Przechodząc wolno obok kiosku z gazetami przeczytał nagłówki:

FLOTA NISZCZY POSTERUNEK ARKTURIAN

Wielkie zwycięstwo sił Układu Słonecznego

To powinno mnie uszczęśliwić, pomyślał Keith, ale jakoś nie uszczęśliwiało. Nie potrafił nienawidzić Arkturian; nawet nie wiedział, jak wyglądają. Wojna z nimi mogła być rzeczywistością, jednak nie mógł w nią uwierzyć. Wciąż wydawało mu się to snem, koszmarem, z którego się obudzi, mimo tego, że budził się tu już cztery razy, a wojna z Arkturem dalej trwała.

Stał patrząc ponuro na wystawę z ręcznie malowanymi krawatami. Ktoś dotknął jego ramienia i Keith odwrócił się, po czym odskoczył jak oparzony niemal rozbijając szybę wystawową. Był to jeden z wysokich, purpurowych, włochatych Lunańczyków.

— Przepraszam pana — odezwał się piskliwym głosem purpurowy. — Czy ma pan zapałki?

Keith miał ochotę wybuchnąć śmiechem, lecz ręka drżała mu trochę, gdy wyjmował z kieszeni pudełko zapałek, a potem odbierał je od Lunańczyka.

— Dziękuję — powiedziało stworzenie i odeszło. Keith spoglądał na jego plecy i sposób, w jaki szło.

Mimo węzłów mięśni poruszało się jak człowiek brnący przez głęboką wodę. Oczywiście silne ciążenie, pomyślał Keith. Na Księżycu ten stwór mógłby przewracać góry. Tu, na Ziemi, był przytłoczony, przygnieciony ciężarem kilkakrotnie większym od tego, do jakiego był przyzwyczajony. Tu miał ledwie dwa i pół metra; na Księżycu mierzyłby ponad trzy.