Czy jednak Księżyc nie powinien być pozbawiony powietrza? To musiało okazać się nieprawdą — przynajmniej w tym Wszechświecie. Lunańczycy musieli oddychać, inaczej nie mogliby palić papierosów. Żadne stworzenie nie może palić nie oddychając.
Nagle — i dopiero teraz — Keith Winton zdał sobie sprawę z pewnej sprawy. Jeżeli zechce, może polecieć na Księżyc! Na Marsa! Na Wenus! A czemu by nie? Skoro znalazł się w świecie, w którym podróże kosmiczne były rzeczywistością, dlaczego nie miałby z tego skorzystać? Dreszcz emocji przebiegł mu po plecach. Jakoś nie łączył, w ciągu tych kilku dni pobytu tutaj, lotów kosmicznych z własną osobą. Teraz sama myśl o tym wprawiła go w podniecenie.
Oczywiście nie mógł tego zrobić natychmiast; taka podróż musi kosztować i to pewnie niemało. Będzie musiał dużo pisać. Ale dlaczego by nie?
Ponadto istniała jeszcze jedna możliwość, kiedy już pozna na tyle reguły gry, by zaryzykować: monety, które wciąż posiadał. Jeśli wybrana na chybił trafił ćwierćdolarówka przyniosła mu dwa tysiące kredytek, to może jedna z pozostałych okaże się naprawdę cenna — na tyle, by opłacić wakacje na planetach. Prawdę mówiąc to drogista z Greenville przyznał, że ćwiartka jest warta więcej niż dwa tysiące, tyle że on nie był w stanie więcej za nią zapłacić.
Musiał gdzieś istnieć czarny rynek takich monet. Jednak dopóki nie dowie się więcej, byłoby to zbyt niebezpieczne.
Keith poszedł Broadwayem aż do Ulicy Czterdziestej Szóstej i wtedy zobaczył na zegarze w witrynie, że jest już prawie wpół do pierwszej. Wszedł do drogerii i zadzwonił do Keitha Wintona.
— Ach tak, pan Winston — powiedział tamten. — Przyszło mi do głowy coś, o czym chciałbym z panem porozmawiać; coś, co mógłby pan dla nas zrobić. Mówił pan, że jako wolny strzelec pisał pan sporo artykułów?
— Tak.
— Jest taka działka popularnonaukowa, którą zamierzam wprowadzić, chciałbym porozmawiać o tym z panem i zapytać, czy nie zechce pan się tym zająć. Jednak muszę to mieć za dzień lub dwa. Czy byłby pan zainteresowany? I czy mógłby pan zrobić to w tak krótkim terminie?
Keith odparł:
— Jeśli będę umiał to napisać, zrobię to nawet w tak krótkim czasie. Jednak nie jestem pewien… Jaki jest temat artykułu?
— To trochę zbyt skomplikowane, by wyjaśnić przez telefon. Czy jest pan wolny dziś po południu?
— Tak.
— Zaraz stąd wychodzę; nie sądzę, aby zdążył pan tu wrócić. Jednak może pan do mnie wpadnie? Wypilibyśmy po jednym i obgadali wszystko.
— Świetnie — rzekł Keith. — Gdzie i kiedy?
— Czy odpowiada panu czwarta godzina? Mieszkam w Greenwich Yillage, Gresham 318, mieszkanie numer sześć. Lepiej niech pan weźmie taksówkę, chyba że zna pan tę dzielnicę.
Keith uśmiechnął się, ale odparł poważnym tonem:
— Myślę, że trafię.
Powinien. Mieszkał tam cztery lata.
Odłożył słuchawkę i znów wyszedł na Broadway, tym razem kierując się na południe. Zatrzymał się przed wystawą biura podróży.
„Wycieczki wakacyjne”, głosił napis. „Urlopy na Marsie i Wenus. Jeden miesiąc — pięć tysięcy kredytek”.
Tylko pięćset zielonych, pomyślał. Cholernie tanio, jeśli tylko zdoła zarobić tyle, by coś odłożyć. Może to pozwoli mu oderwać myśli od Betty.
Nagle znów miał ochotę zacząć pisać. Szybkim krokiem ruszył z powrotem do hotelu. Powinien mieć jeszcze trzy godziny czasu na pisanie, zanim będzie musiał wyjść na spotkanie z Keithem Wintonem.
Wkręcił papier i kalkę do maszyny i zaczął pracę nad czwartym opowiadaniem. Pisał prawie do ostatniej chwili, po czym wyszedł i wsiadł do metra.
Zastanawiał się, co to za artykuł był tak gwałtownie potrzebny Wintonowi; miał nadzieję, że było to coś, z czym sobie poradzi, ponieważ oznaczałoby to pewne i stosunkowo szybkie pieniądze. Tylko jeśli artykuł ma być o czymś, o czym nie miał pojęcia — jak na przykład szkolenie kosmicznych kadetów lub warunki życia na Księżycu — będzie musiał przygotować sobie jakieś wyjaśnienie, dlaczego odmówił przyjęcia zlecenia. Oczywiście nie odmówi, jeżeli będą jakieś szansę, że poradzi sobie z tekstem — może po jednodniowym szperaniu w bibliotece publicznej.
Podróż metrem oraz droga z przystanku na Gresham Street minęły jednak na wymyślaniu wiarygodnych wymówek, które mógłby podać w wypadku, gdyby artykuł był o czymś, o czym nie odważyłby się pisać.
Budynek wyglądał znajomo, tak samo jak nazwisko „Keith Winton” na skrzynce pocztowej numer sześć w holu. Nacisnął guzik i czekał z ręką na klamce, aż szczęknął zamek.
Keith Winton — ten drugi Keith Winton — stał w drzwiach mieszkania patrząc na idącego korytarzem gościa.
— Niech pan wejdzie, Winston — powiedział. Cofnął się i szerzej otworzył drzwi. Keith wszedł — i stanął jak wryty.
Obok szafki z książkami stał wysoki mężczyzna o stalowoszarych włosach i zimnych, stalowoszarych oczach. W ręce trzymał groźnie wyglądający pistolet kalibru czterdzieści pięć, którego lufa mierzyła prosto w pierś Keitha.
Keith stanął bez ruchu i wolno podniósł ręce do góry.
— Lepiej niech pan go obszuka, panie Winton — rzekł wysoki. — Od tyłu. Niech pan nie staje przed nim. I proszę ostrożnie.
Keith poczuł lekkie dotknięcie dłoni przesuwających się po jego ubraniu.
Zdołał powstrzymać drżenie głosu i zapytać:
— Czy mogę wiedzieć, co to wszystko znaczy?
— Nie ma broni — rzekł Winton. Obszedł Keitha i stanął tak, że ten znów mógł go widzieć, ale trzymał się poza linią strzału. Ze zdziwieniem patrzył na Keitha.
— Chyba rzeczywiście powinienem panu coś wyjaśnić — rzekł. — A potem pan mnie. W porządku, Karlu Winstonie — jeśli tak pan się naprawdę nazywa — to jest pan Gerald Slade z W.B.I.
— Miło mi pana poznać, panie Slade — powiedział Keith.
Zastanawiał się, co oznacza skrót W.B.I. World Bureau of Investigation? To wydawało się prawdopodobne. Znowu spojrzał na gospodarza.
— Czy to już wszystko, co powinien mi pan wyjaśnić?
Gorączkowo zastanawiał się, gdzie popełnił błąd, który do tego doprowadził.
Winton zerknął na Slade’a i znów na Keitha. Rzekł:
— Ja… hmm… uważałem, że lepiej będzie, jeśli pan Slade będzie obecny, kiedy zadam panu kilka pytań. Dziś rano, w biurze Bordena, dał mi pan dwa opowiadania. Skąd je pan wziął?
— Wziąłem? Napisałem je. A więc ta historyjka o artykule, który mam zrobić, to bujda?
— Tak — odparł ponuro Winton. — Wydawało mi się, że to najpewniejszy sposób ściągnięcia pana tu bez wzbudzania podejrzeń. Pan Slade zaproponował to, kiedy zadzwoniłem do niego i powiedziałem, co pan zrobił.
— A co takiego zrobiłem, jeśli wolno spytać? Winton spojrzał na niego dziwnie.
— Jak do tej pory jedynym zarzutem jest popełnienie plagiatu… ale w tak niezwykły sposób, że pomyślałem, iż powinno się tym zająć W.B.I. i sprawdzić, dlaczego usiłował go pan popełnić.
Keith patrzył na niego nie rozumiejąc.
— Plagiat? — powtórzył jak echo.
— Te dwa opowiadania, które mi pan dał, j a napisałem pięć czy sześć lat temu. Przerobił je pan bardzo udatnie, muszę to przyznać. Są lepsze niż oryginały. Tylko dlaczego sądził pan, że uda się panu mi sprzedać moje własne opowiadania? To najbardziej nieprawdopodobna historia, z jaką się spotkałem.
To było tak oczywiste — teraz, gdy o tym pomyślał. Dlaczego Keith Winton żyjący tutaj, mający jego pracę i mieszkanie, nie miałby napisać tych samych opowiadań?