Выбрать главу

Wstał. Przez chwilę spoglądał na Betty, na blask świec padający na jej złocistą skórę i włosy, na nieprawdopodobnie piękną twarz i niewiarygodnie cudowne ciało. Patrzył na nią tak, jakby już nigdy nie miał jej zobaczyć — co, w rzeczy samej, wydawało się całkiem możliwe.

Starał się utrwalić w pamięci ten obraz, który — jak wiedział — będzie mu towarzyszył do końca życia; nieważne, czy nastąpi on za czterdzieści minut, czy za czterdzieści lat. To pierwsze zdawało się bardziej prawdopodobne.

Odwrócił głowę i spojrzał w okno, to okno, z którego wyglądała Betty podczas wizyty Mekky’ego. Szklana tafla była pusta i czarna. Rozpoczęło się zamglenie.

— Dziękuję, panno Hadley — powiedział. — Do widzenia.

Wstała i tak jak on spojrzała w okno.

— Gdzie chce pan iść? Jeśli jest się ostrożnym, można zaryzykować przejście jednej czy dwóch przecznic, ale…

— Proszę się o mnie nie martwić. Jestem uzbrojony.

— Przecież nie ma pan dokąd iść, prawda? Nie może pan zostać tutaj; nie ma tu nikogo oprócz Delii. Ale piętro niżej jest wolne mieszkanie. Mogę załatwić z dozorcą i…

— Nie! — odparł tak gwałtownie, że zaraz poczuł się głupio.

— Jutro mogę pomówić z ludźmi z W.B.I. i wyjaśnić im, że Mekky za pana zaręczył. Dopóki nie wróci, co może potrwać kilka miesięcy, będzie pan bezpieczniejszy w areszcie ochronnym niż na wolności — a daję słowo, że nic panu nie zrobią, dopóki Mekky się nie zjawi.

To brzmiało rozsądnie i na twarzy Keitha musiał pojawić się cień wahania. Chociaż mało mu się podobał pomysł spędzenia kilku miesięcy w areszcie, nie była to przecież wieczność, a lepiej być żywym niż martwym.

Musiała dostrzec jego wahanie. Powiedziała:

— Jestem prawie pewna, że mi uwierzą — przynajmniej na tyle, by wątpliwości zaczęły przemawiać za panem. Jako narzeczona Dopelle’a…

— Nie — powiedział Keith.

Nie mogła tego wiedzieć, ale nie powinna była tego mówić. Zdecydowanie potrząsnął głową.

— Nie mogę zostać — powiedział. — Nie umiem tego wyjaśnić, ale nie mogę.

Spojrzał na nią jeszcze raz, możliwe, że ostatni raz w życiu.

— Do widzenia — powiedział.

— A więc, do widzenia.

Wyciągnęła rękę, ale udał, że jej nie widzi. Nie dowierzał sobie na tyle, by jej dotknąć.

Wyszedł szybko.

Schodząc po schodach uświadomił sobie, jak głupio postąpił, i był z tego zadowolony. Był zadowolony, że nie skorzystał z pomocy Betty Hadley. Rada, tak; to było w porządku. I odpowiedzi na pytania, których nie mógł zadać nikomu oprócz niej i Mekky’ego. Teraz jego obraz tego świata był o wiele jaśniejszy, zwłaszcza w kwestii monet.

Inne rzeczy wciąż pozostawały zagadką. Strój, który nosiła. Czy nie wiedziała, że ubierając się w ten sposób doprowadza mężczyzn do szaleństwa? A jednak ten strój wydawał się jej czymś tak naturalnym, że dziwiła się, iż o to pyta.

No, tę sprawę musi na razie odłożyć. Może Mekky będzie mógł mu wyjaśnić wiele pomniejszych kwestii, jeśli w ogóle do niego dotrze i jeśli Mekky znajdzie dla niego tyle czasu, by rozwiązać jego główny problem.

W każdym razie był zadowolony z tego, że okazał się na tyle twardy, by odrzucić pomoc Betty.

To było niemądre, ale miał dość, zupełnie dość tego zwariowanego Wszechświata z jego arkturiańskimi szpiegami i latającymi maszynami do szycia.

Im bardziej starał się być ostrożny i przezorny, tym więcej popełniał błędów i w tym większe pakował się kłopoty. Teraz był wściekły. I miał w kieszeni broń, potężny pistolet kalibru czterdzieści pięć, który może zatrzymać nawet ośmiostopowego Lunańczyka.

A był w odpowiednim nastroju, by go użyć. Każdy, kto spróbuje przysporzyć mu kłopotów, otrzyma, co mu się należy. Nawet jeśli wpadnie na Ludzi Nocy, zabierze paru ze sobą.

Do diabła z ostrożnością. Co ma do stracenia?

Dozorca był jeszcze w holu. Ze zdumieniem spojrzał na schodzącego Keitha.

— Chyba nie zamierza pan wyjść? — dopytywał się. Keith wyszczerzył zęby.

— Muszę się zobaczyć z pewnym facetem w sprawie jego kuli.

— Mówi pan o M e k k y m? Zobaczy się pan z Dopelle’em — w głosie dozorcy był podziw. Podszedł do drzwi, by je otworzyć, wyciągając po drodze rewolwer. Powiedział: — No, jeżeli pan zna jego — a powinienem się tego domyślić, skoro widział się pan z panną Hadley — to chyba pan wie, co robi. Mam nadzieję.

— Obaj mamy — rzekł Keith.

Prześliznął się przez drzwi w gęstą ciemność i usłyszał, jak tamten szybko zamyka i rygluje je za jego plecami.

Stał na progu, nasłuchując. Kiedy umilkł zgrzyt zasuwy, wokół zapanowała cisza — równie głęboka, jak panujący wokół mrok.

W końcu nabrał tchu w piersi. Nie mógł tu stać całą noc; równie dobrze może iść przed siebie. Jednak tym razem zamierzał wybrać sprytniejszy sposób poruszania się niż ten, którego próbował w niedzielę w nocy, po przyjeździe z Greenville.

Po omacku odnalazł krawężnik i przysiadłszy na nim na chwilę, zdjął buty, związał jeden z drugim sznurowadłami i zawiesił sobie na szyi. Teraz będzie szedł na tyle cicho, że nikt nie zdoła go usłyszeć i zaskoczyć.

Wstał i stwierdził, że stosunkowo łatwo — choć dziwnie — idzie się jedną nogą po krawężniku, a drugą stawiając w rynsztoku.

Wyczuwszy stopą kratę ścieku przypomniał sobie o monetach i banknotach, których powinien się pozbyć. Włożył je do innej kieszeni niż pozostałe, tak więc nie musiał zapalać zapałki, by je odróżnić od reszty; wyjął je i wepchnął przez kratownicę kanału. Słyszał, jak z pluskiem wpadły do wody kilka metrów niżej.

Załatwiwszy to ruszył dalej, pilnie nasłuchując. Przełożył pistolet do prawej kieszeni i trzymał rękę na kolbie, a kciuk na dźwigience bezpiecznika.

Teraz się nie bał; tak jak poprzednio, kiedy znalazł się w ciemnościach. W pewnym stopniu sprawiał to fakt posiadania broni, ale nie tylko. Nie było to też spowodowane tym, że poprzednio zamglenie stanowiło dla niego zagadkę, a teraz znał jego przyczynę i wiedział, po co tu jest.

Różnica była prosta; poprzednim razem był zwierzyną, tym razem — myśliwym. Teraz nie był już bierny i zamglenie było jego przyjacielem, nie wrogiem. Plan miał obmyślony tylko w ogólnych zarysach i będzie musiał go dostosować do okoliczności, ale pierwszy krok był oczywisty. Przede wszystkim potrzebował pieniędzy; okazji, by sprzedać te kilka dolarów za mniej więcej dziesięć tysięcy kredytek. A każdy napotkany będzie przestępcą — ponieważ tylko przestępcy chodzili po ulicach w czasie zamglenia — więc będzie można go nakłonić, w razie potrzeby za pomocą czterdziestki piątki, by wskazał drogę do pasera, który kupi od Keitha nielegalne monety i banknoty.

Tak, dobrze było być myśliwym, a nie zwierzyną, i podjąć jakieś energiczniejsze kroki niż utrzymywanie się z pisania opowiadań. Właściwie zawsze nienawidził pisania.

Polowanie to znacznie lepsze zajęcie. A szczególnie ten rodzaj polowania. Jeszcze nigdy nie polował na ludzi.

ROZDZIAŁ XIII

Joe

Ruszył na południe Piątą Aleją. Przez pierwsze pół godziny nie napotkał nikogo; równie dobrze mógł błądzić wśród ruin Chichen Itza czy Ur Chaldejczyków. Później nagle usłyszał swoją ofiarę.

Nie był to odgłos kroków; kimkolwiek tamten był, musiał stać nieruchomo pod ścianą budynku lub tak jak Keith ściągnął buty, by nie robić hałasu. Zdradziło go ciche, ledwie słyszalne pociągnięcie nosem.