Выбрать главу

Keith stanął nieruchomo, niemal nie oddychając, aż usłyszał je ponownie. Wiedział już, że tamten idzie na południe. Drugie pociągnięcie nosem rozległo się nieco dalej.

Keith przyspieszył kroku, niemal biegł, aż był pewien, że znacznie wyprzedził ofiarę. Później skręcił pod kątem prostym i macał przed sobą wyciągniętym ramieniem, aż dotknął ściany budynku. Wtedy odwrócił się w kierunku, z którego miała nadejść ofiara, wyjął z kieszeni pistolet i czekał.

Po chwili coś uderzyło w lufę; Keith sięgnął lewą ręką i chwycił tamtego za klapę płaszcza, by nie dać mu uciec.

— Nie ruszaj się — rzekł ostro i zaraz dodał: — W porządku, obróć się, ale bardzo wolno.

W odpowiedzi usłyszał tylko stłumione sapnięcie. Mężczyzna odwracał się powoli; Keith kontrolował to dotykając go ręką. Kiedy tamten odwrócił się do niego plecami, Keith obmacał go lewą ręką i wyjął mu rewolwer z prawej kieszeni. Wsunął go do własnej i szybko położył dłoń na ramieniu ofiary. Najbardziej niebezpieczną część zadania miał za sobą.

— Nie ruszaj się jeszcze — powiedział. — Pogadamy. Kim jesteś?

— Co cię to obchodzi? — odparł tamten zduszonym głosem. — Mam przy sobie tylko trzydzieści kredy — tek i tego gnata. Zabrałeś gnata; weź też forsę i puść mnie.

— Nie potrzebuję twoich trzydziestu kredytek — powiedział mu Keith. — Potrzebne mi informacje. Jeśli będziesz gadał, może nawet oddam ci spluwę. Orientujesz się tutaj?

— Co masz na myśli?

— Właśnie przyjechałem z St. Louis. Nie znam tu ludzi, a potrzebuję pasera. Zaraz.

Zapadła krótka cisza, po czym tamten odezwał się nieco swobodniejszym tonem:

— Biżuteria? Co masz?

— Monety. I kilka banknotów. Dolary sprzed trzydziestego piątego. Kto się tu tym para?

— A co będę z tego miał?

— Po pierwsze, swoje życie — odparł Keith. — Może też oddam ci broń. A jeśli nie spróbujesz mnie wykiwać, może jeszcze sto kredytek. Dorzucę jeszcze sto, jeśli zaprowadzisz mnie do takiego, co da dobrą cenę.

— Cienko. Niech będzie pięćset.

Keith roześmiał się.

— Akurat masz podstawy, by się targować. Jednak zgodzę się na dwieście trzydzieści. Trzydzieści zaliczki już masz; wyobraź sobie, że ci je zabrałem i oddałem z powrotem.

Niespodziewanie tamten też się roześmiał. Powiedział:

— No, wygrałeś. Zaprowadzę cię do Rossa. Nie oszuka cię bardziej niż inni. Chodźmy.

— Jeszcze jedno — powiedział Keith. — Odwróć się tu i zapal zapałkę. Chcę ci się przyjrzeć, żebym cię poznał, jeśli mi uciekniesz.

— Dobra — odparł głos, już całkiem swobodnie, niemal przyjaźnie.

Trzask i błysk zapałki.

Keith stwierdził, że jego jeniec jest niskim, szczupłym mężczyzną około czterdziestki, nieźle ubranym, ale z kilkudniowym zarostem na twarzy i lekko podkrążonymi oczyma. Uśmiechał się, odrobinę krzywo.

— Teraz mnie znasz — powiedział — więc możesz też poznać imię. Joe.

— Dobra, Joe. Jak daleko do tego Rossa?

— Parę przecznic stąd. Gra w pokera. Zapałka zgasła.

— Słuchaj, ty z St. Louis, ile jest wart ten chłam?

— Ktoś mi mówił, że dziesięć tysięcy kredytek.

— To może dostaniesz pięć. Ross jest uczciwy. Jednak słuchaj, broń czy nie, ale lepiej weź mnie na wspólnika. Tam będą inni faceci. Mogą cię z łatwością uziemić, chyba że będę po twojej stronie.

Keith zastanawiał się przez minutę. Później powiedział:

— Może i coś w tym jest. Dam ci dziesięć procent; to znaczy pięćset, jeśli dostanę pięć tysięcy. W porządku?

— No, w porządku.

Keith wahał się tylko przez chwilę. Potrzebował przyjaciela, a coś w głosie Joego powiedziało mu, że powinien zaryzykować. I tak cały ten plan był wprost desperacki; małe ryzyko teraz może mu oszczędzić znacznie większego później.

Powodowany nagłym impulsem wyjął z kieszeni rewolwer tamtego, odszukał jego dłoń i wcisnął w nią broń.

Jednak w głosie Joego nie było słychać zdziwienia, gdy powiedział:

— Dzięki. Dwie przecznice na południe. Ja poprowadzę. Idź za mną. Lepiej trzymaj rękę na moim ramieniu.

Powędrowali gęsiego wzdłuż ścian budynków; przechodząc przez jezdnie brali się pod ręce. W końcu Joe rzekł:

— Teraz trzymaj się blisko. Wejdziemy w przejście między drugim a trzecim budynkiem licząc od narożnego. Nie odsuwaj się, bo je przegapisz.

Kiedy znaleźli się w przejściu, Joe odnalazł drzwi i zapukał w nie; najpierw trzy razy, a po krótkiej pauzie jeszcze dwa.

Drzwi otworzyły się i światło na moment oślepiło Keitha. Kiedy znów odzyskał wzrok, człowiek w korytarzu opuszczał lufę obrzyna.

— Cześć, Joe — powiedział. — Ten gość to swój?

— Jasne — odparł Joe. — To mój koleś z St. Louis. Mamy interes do Rossa. Gra jeszcze?

— Wchodźcie.

Przeszli wąskim korytarzem. Za rogiem, obok krzesła przy zamkniętych drzwiach, stał człowiek z wycelowanym w nich pistoletem maszynowym. Powiedział — Cześć, Joe — i siadł na krześle trzymając broń na kolanach.

— Przyprowadziłeś jelenia na pokera? Joe potrząsnął głową.

— Nie, mamy interes. Jak idzie?

— Ross jest dziś naprawdę dobry. Lepiej nie wchodź do gry, chyba że czujesz dobrą passę.

— Nie czuję. Cieszę się, że Ross wygrywa; może da nam dobrą cenę.

Otworzył drzwi, przy których siedział strażnik, i wszedł do pokoju ciemnego od dymu. Keith szedł za nim.

Wokół zielonego stolika do pokera siedziało pięciu graczy. Joe podszedł do jednego z nich, tłuściocha noszącego bardzo grube szkła i całkowicie pozbawionego owłosienia. Wskazał kciukiem na Keitha.

— To mój przyjaciel z St. Louis, Ross — powiedział. — Ma parę monet i papierków. Powiedziałem mu, że tu dostanie dobrą cenę.

Grube szkła zwróciły się w stronę Keitha, który kiwnął głową. Wyjął z kieszeni pieniądze i położył je na zielonym stoliku przed grubasem.

Ten obejrzał je i podniósł wzork.

— Cztery kawałki — powiedział.

— Powiedzmy pięć i zgoda — rzekł Keith. — Są warte dziesięć, lekko licząc.

Ross potrząsnął głową i podniósł karty, które właśnie dostał.

— Otwieram za stówę — powiedział.

Keith poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Joe odciągnął go od stolika. Powiedział:

— Powinienem był cię uprzedzić. Z Rossem nie ma targów. Jeśli proponuje ci cztery, to nie da ci grosza więcej. Możesz się zgodzić albo iść do diabła. Nie ma co się kłócić.

— A jeśli się nie zgodzę? — spytał Keith. Joe wzruszył ramionami.

— Znam paru innych facetów. Jednak trzeba będzie długo łazić po ulicach, żeby się do nich dostać; może nam się to uda, a może skończymy z kulą w głowie. I pewnie nie dadzą ci więcej niż Ross. Czy ten, co ci mówił, że monety są warte dziesięć kredytek, znał się na rzeczy?

— Nie — przyznał Keith. — W porządku, zgodzę się. Da nam pieniądze od razu? Znajdzie tyle przy sobie?

Joe wyszczerzył zęby.

— Ross? Jeśli ma przy sobie mniej jak sto kawałków, to zjem Arkturianina. Nie martw się o gotówkę. Cztery kawałki do dla niego mięta.

Keith kiwnął głową i wrócił do stolika. Zaczekał, aż skończy się rozdanie, i powiedział:

— W porządku. Niech będzie cztery tysiące.

Grubas wyjął z kieszeni opasły portfel i odliczył trzy banknoty tysiąckredytkowe oraz dziesięć setek. Monety Keitha starannie zawinął z powrotem w banknoty i schował do kieszeni kamizelki.