— Zagrasz chwilę? — spytał. Keith potrząsnął głową.
— Niestety. Mam coś do załatwienia.
Kończąc liczyć pieniądze zerknął na Joego, który niemal niedostrzegalnie potrząsnął* głową dając znać, że nie chce brać swego udziału przy tamtych.
Wyszli, mijając po drodze strażnika z pistoletem maszynowym na kolanach i odźwiernego z obrzynem w ręku. Ten ostatni zaryglował za nimi drzwi.
Kiedy znaleźli się poza zasięgiem głosu, Joe powiedział:
— Jedna dziesiąta z czterech kawałków to cztery stówy. Mam zapalić zapałkę, żebyś mógł je odliczyć?
— Dobrze — powiedział Keith. — Chyba, że znasz jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się czegoś napić i chwilę porozmawiać. Może ubijemy jeszcze jakiś interes.
— To jest pomysł — odparł Joe. — Myślę, że mając te cztery stówy w kieszeni mogę sobie zrobić dziś wolne. Wystarczy mi do jutra, a później mam dostać trochę gotówki. O rany, miałem już tylko trzydzieści małych.
— Którędy idziemy, Joe?
— Trzymaj mi rękę na ramieniu. Nie zgubię cię, a przynajmniej dopóki nie zapłacisz.
Westchnął.
— Człowieku, naprawdę potrzeba mi szklaneczki księżycówki.
— Mi też — odparł niegramatycznie i niezbyt prawdziwie Keith; zastanawiał się, co to takiego ta księżycówka, i miał nadzieję, że nie smakuje jak koktajl Kallisto.
Macając ręką znalazł ramię Joego, który powiedział:
— W porządku, kolego, idziemy.
Wyszli z zaułka i skręcili na południe. Zaledwie pół kwartału dalej — tym razem nie przechodzili przez ulicę — Joe przystanął i powiedział:
— To tu. Czekaj chwilę.
Znów zapukał do drzwi; tym razem najpierw dwa, a potem trzy razy. Drzwi uchyliły się do środka ukazując słabo oświetlony korytarz. Nikogo nie było widać.
— To ja, Rello! — krzyknął Joe. — Jestem z przyjacielem.
Wszedł do środka i ruszył korytarzem. Keith deptał mu po piętach.
— Rello to Prox — wyjaśnił Joe idąc korytarzem. — Siedzi na półce nad drzwiami. Jeśli cię nie zna, to skoczy na ciebie od tyłu, jak wejdziesz do środka.
Keith obrócił głowę i spojrzał przez ramię, ale zaraz tego pożałował. Cokolwiek siedziało na półce nad drzwiami, było skryte w głębokim cieniu i nie mógł dostrzec szczegółów — co prawdopodobnie było korzystne dla spokoju ducha. Wyglądało to jak duży żółw z mackami głowonoga i jasnoczerwonymi, błyszczącymi oczami przypominającymi czerwone lampy świecące za grubym szkłem. Keith nie dostrzegł, by miało jakąś broń, ale przeczuwał, że wcale jej nie potrzebowało.
Czy Prox był stworzeniem z Proximy Centauri? Keith miał wielką ochotę zapytać o to Joego; może przy kieliszku uda mu się tak pokierować rozmową, by dowiedzieć się czegoś o Rello, nie zdradzając swojej niewiedzy.
Odwrócił się i czuł zimny dreszcz pełzający po plecach, dopóki nie dotarli do drzwi zaopatrzonych w otwór judasza. Zupełnie jak w czasach prohibicji, pomyślał Keith — i niemal powiedział to na głos, lecz przypomniał sobie pusty wzrok Betty, kiedy wspomniał o prohibicji, i powstrzymał się w porę.
Joe znowu zapukał dwa, a potem trzy razy i obejrzano ich przez judasza.
— On jest ze mną, Hank — mruknął Joe wskazując kciukiem za siebie i drzwi się otworzyły.
Znaleźli się na zapleczu knajpy; przez otwarte drzwi Keith widział bar, słabo oświetlony zielonymi i niebieskimi neonówkami. Pokój, w którym się znaleźli, był zastawiony stołami; przy trzech z nich grano w karty.
Joe pomachał ręką do kilku osób, które spojrzały na wchodzących, po czym popatrzył na Keitha.
— Siadamy tu? — spytał. — Czy też idziemy do baru? Myślę, że tam lepiej się będzie rozmawiało, a mówiłeś coś o interesie.
Keith skinął głową.
— Bar wydaje się lepszym miejscem — powiedział. Przeszli do baru oświetlonego zielononiebieskim światłem. Oprócz barmana i trzech siedzących na stołkach kobiet nie było tu nikogo. Kiedy wchodzili, kobiety podniosły głowy; Keith zauważył, że jedna z nich była ubrana w nadzwyczaj skąpy strój, taki jaki nosiła Betty: biustonosz i szorty z niebieskiego jedwabiu oraz sięgające do pół łydki buty z niebieskiej skóry; nic więcej. Jednak na tym kończyło się jej podobieństwo do Betty; była co najmniej dwadzieścia lat starsza, tłusta, niechlujna i lekko pijana. Zielononiebieskie oświetlenie nadawało jej upiorny wygląd.
Joe pomachał do niej ręką i rzekł: — Cześć, Bessie — po czym podszedł do najbardziej odległego stolika i osunął się w fotel. Keith usiadł naprzeciw niego. Wyjął portfel, by odliczyć Joemu cztery setki, ale tamten rzekł pospiesznie:
— Jeszcze nie, kolego. Zaczekaj, aż dziewczyny odejdą.
Keith zobaczył, że właśnie nadchodziły. Nie ta ubrana — czy raczej nie ubrana — w kosmiczny strój, ale dwie pozostałe. Obie były młode i dosyć atrakcyjne, mimo tego, co zielononiebieskie światło robiło z ich cerą.
Na szczęście Joe odesłał je, zanim zdążyły usiąść.
— Mamy interes do omówienia, dziewczyny — powiedział im. — Może zawołamy was później, jeśli nie będziemy zajęci. Powiedzcie Specowi, żeby tymczasem postawił wam po jednym na mój rachunek, dobrze? Bessie też.
Jedna z nich powiedziała: — Jasne, Joe — i obie wróciły na stołki przy barze.
Keith ponownie wyjął portfel i udało mu się wręczyć tamtemu czterysta kredytek, zanim podszedł do nich barman, by zapytać, czego sobie życzą. Joe zostawił jeden stukredytkowy banknot na stole.
— Przynieś nam dwie księżycówki, Spec — powiedział. — I po jednej dla dziewczyn. Jak dziś idzie Małemu Rello?
— Nieźle, Joe. Już dwa razy musieliśmy sprzątać w holu, a jeszcze jest wcześnie.
Wrócił za bar i Keith zaryzykował. Powiedział:
— Ciekawi mnie ten Rello, Joe. Powiedz mi coś o nim.
To było na tyle ogólnikowe, że nie powinno wpakować go w tarapaty.
— Rello to ren — rzekł Joe — i chyba najtwardszy z nich wszystkich. W każdym razie najtwardszy w Nowym Jorku. Był jednym z pierwszych Proxów, którzy przeszli na naszą stronę podczas tej małej draki przy Centaurze. Chcesz się z nim poznać?
— Niespecjalnie — powiedział Keith. — Tak się tylko zastanawiałem.
Zastanawiał się, ale nie na głos, czy ren to skrót od renegata. Skoro Rello był jednym z pierwszych Cen — taurańczyków, jacy przeszli na drugą stronę w czasie wojny, miałoby to sens.
— Nie mam ci tego za złe — rzekł Joe. — Jednak jeśli chcesz tu czasem wpaść, to powinieneś. Jednym okiem może cię dostać z dziesięciu metrów, a jeśli użyje obu… bracie, nie zostanie z ciebie tyle, by warto było zamiatać. Dam ci radę.
— Tak?
— Mów do niego, kiedy wchodzisz w drzwi. Nie czekaj, aż znajdziesz się w środku i będzie cię mógł zobaczyć, bo może być za późno. Podejrzewam, że tak właśnie dzieje się z większością tych, których stąd wynoszą.
Joe przesunął kapelusz na czubek głowy i wyszczerzył zęby.
— Mówię ci to, bo myślę, że jesteś facet w porządku. Mam nadzieję, że ubijemy jeszcze jakiś interes.
— Jak o to chodzi…
— Nie teraz — przerwał mu Joe. — A przynajmniej nie wcześniej, aż wypijemy po księżycówie. Prawdę mówiąc to nie wiem, czy powinienem robić z tobą interesy i w ogóle się z tobą zadawać. Za bardzo ufasz ludziom; będziesz miał kłopoty.
— Masz na myśli to, że ci oddałem rewolwer? Joe kiwnął głową.
— A gdybym tego nie zrobił?
Joe potarł szczeciniasty podbródek i uśmiechnął się.