Выбрать главу

— Tak? — ponaglił go Keith.

— Boję się, że oni wymyślili coś nowego. Stan równowagi jest tak chwiejny, że każda nowa broń… Wiesz, o co mi chodzi,

Keith z powagą pokiwał głową. W duchu przypomniał sobie, że musi trzymać się tematu i mówić jak najmniej. Nie mógł sensownie dyskutować z tamtym o wojnie, więc lepiej, jeśli skieruje rozmowę na bezpieczniejsze tory — bliżej tematu, który chciał poruszyć. Ponadto musiał się dowiedzieć, czy Joe naprawdę potrafi pilotować statek, czy też był tylko strzelcem lub kimś takim.

— Byłeś ostatnio na Księżycu? — spytał.

— Rok temu — skrzywił się Joe. — Zamglenie jeszcze wtedy mnie nie wciągnęło. Walczyłem z tym dłużej niż większość chłopaków. Jak ostatni osioł myślałem, że mogę żyć uczciwie. A jeśli idzie o Księżyc… tak, prowadziłem wtedy statek jednego faceta. Co to była za historia!

— Tak źle było?

— Dobrze. Sześciu na pokładzie i wszyscy pijani jak górnik w sobotę. Sześcioletnie dziecko może pilotować Ehrlinga, ale żaden z nich nie był na tyle trzeźwy, by to zrobić. Z mety by się znaleźli gdzieś w Plejadach.

Prowadziłem wtedy taksówkę; wsiedli kiedyś na Times Sąuare i kazali się wieźć na swój prywatny kosmodrom w Jersey. Właściciel łajby zauważył mojego miedzianego kurczaka i zaproponował tysiąc za pilotaż. Nie byłem poza Ziemią już od dwóch lat i świerzbiło mnie, żeby zakręcić kółkiem — nawet w takiej zabawce dla dzieci jak Ehrling. Tak więc zostawiłem gablotę przy drodze — co kosztowało mnie po powrocie licencję, pracę i zmusiło do łażenia po ulicach — i poleciałem z nimi na Księżyc. Co to była za impreza! Polecieliśmy do Jaskiń Rozkoszy.

— Sam bym tam kiedyś poszedł — rzucił Keith.

— Są lepsze niż te na Kallisto. Jednak nie wybieraj się tam, jeśli nie masz naprawdę mnóstwa tego, co trzeba. My byliśmy tam dwa tygodnie. — Uśmiechnął się łobuzersko. — Moje tysiąc kredytek wystarczyło mi zaledwie na jeden dzień i to tylko dlatego, że oni stawiali. Ciągnęli mnie wszędzie za sobą i za wszystko płacili.

— Te Ehrlingi — nakierował go na właściwy temat Keith — bardzo się różnią od wojskowych?

— Tak jak samochód wyścigowy od wrotek. Wszystko sterowane wizualnie. Wystarczy nakierować na wybrany obiekt i przycisnąć guzik. Trafiasz tuż nad atmosferę, tak że możesz rozłożyć skrzydła i dryfować. Automatyczna kompensacja, automatyczne żyro, automatyczne wszystko. Pilotowanie jest równie skomplikowane, jak picie księżycowy. Co mi właśnie przypomina. Gotowy?

— Racja. — Keith podniósł szklaneczkę. — Śmierć Arkturowi!

— No to w drogę. Szczęśliwego lądowania!

Tym razem Keith wychylił szklaneczkę do dna i nie poczuł żadnego pieczenia; może dlatego, że płynu było zbyt wiele. Wydało mu się, że uderzono go kafarem w szczękę i jednocześnie poderwano na stryczku pod sufit, przez ciemność zamglenia, w rozpościerające się wyżej błękitne niebo, tak że patrząc w dół widział ogromny, czarny dysk mgły. Po jednej jego stronie Księżyc świecił nad polami i miasteczkami, po drugiej błyszczał jasno Ocean Atlantycki.

Później pętla opasująca szyję Keitha rozluźniła się i zniknęła, ale on wciąż leciał wyżej i wyżej, koziołkując, tak że czasem widział Ziemię, a czasem gwiazdy i wielki rogal Księżyca. Ziemia zmieniła się w piłkę, monstrualną czarną kulę, z jednej strony oświetloną, zmniejszającą się, w miarę jak rósł Księżyc. I niektóre gwiazdy były tak jasne, że wyglądały jak dyski, małe dyski kolorowego ognia.

Księżyc, kiedy spojrzał nań podczas następnego koziołka, też był już teraz kulą. Nie tak wielki jak Ziemia, był jednak większy, niż miał go do tej pory okazję oglądać. Keith wiedział, że znalazł się daleko poza atmosferą, w Kosmosie, ale nie odczuwał wcale zimna, o którym zawsze czytał. Było ciepło, przyjemnie i wokół rozlegała się muzyka, jakiej nigdy jeszcze nie słyszał — cudowna muzyka, której rytm był zgodny z jego obrotami — a może on wirował w rytm muzyki; to nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia prócz tego cudownego uczucia unoszenia się, wirowania, wolności, jakiej nigdy przedtem nie doświadczał.

I wtedy, po kolejnym obrocie, dostrzegł na tle Księżyca coś długiego, coś, co miało kształt cygara i mogło być tylko statkiem kosmicznym. Tak; gdy znów się obrócił, dostrzegł kilka oświetlonych okienek i skrzydła złożone wzdłuż boków statku.

Z którym miał się zderzyć.

I zderzył się, ale nie poczuł bólu. Przeleciał przez boczną ścianę i oto siedział cały i zdrowy na grubym dywanie wyściełającym pomieszczenie, które wyglądało na mały, lecz pięknie przystrojony i umeblowany ze smakiem buduar. Buduar na statku kosmicznym? Częściowo wbudowane w jedną z pomalowanych na biało metalowych ścian stało łóżko zasłane pościelą z czarnego jedwabiu, lekko odchyloną jakby w oczekiwaniu na użytkownika.

Wstał szybko. Wstawanie i utrzymywanie się na nogach było tu cudownie łatwe; czuł się, jakby ważył połowę swojego normalnego ciężaru i był dwukrotnie silniejszy niż zwykle. Czuł się, jakby mógł poruszać góry, i miał na to ochotę. Zmniejszone ciążenie, pomyślał. A potem przestał w ogóle myśleć, ponieważ drzwi się otworzyły i weszła przez nie Betty Hadley.

Znów miała na sobie ten strój, którego noszenie — jak mu powiedziała — było przywilejem Dziewczyn Kosmosu. Tym razem strój był z białego jedwabiu. Wąziutki — ale cudownie opięty — biały staniczek. Bardzo skąpe białe szorty, tak dopasowane, jakby były namalowane — i to pędzlem wielkiego artysty. I lśniące białe buty z wyprawionej skóry, sięgające do połowy kształtnych łydek.

Nic więcej — oprócz Betty Hadley; Betty Hadley i jej złocistej skóry i włosów; jej wielkich niebieskich oczu i delikatnych czerwonych warg w anielsko pięknej twarzy.

Była tak niemożliwie piękna, tak godna pożądania, że patrząc na nią z tej niewielkiej odległości ledwie ważył się oddychać.

Weszła do kabiny, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z jego obecności. Teraz go dostrzegła i jej twarz rozpromieniła się. Wyciągnęła ku niemu białe ramiona i powiedziała:

— Kochany… och, mój kochany!

Podbiegła do niego; objęła go ramionami i przywarła doń całym ciałem. Przez chwilę chowała twarz w jego piersi, po czym podniosła wargi do jego warg z oczyma zamglonymi ze szczęścia…

— O rany — powiedział Joe. — Wybyłeś na czterdzieści albo i pięćdziesiąt sekund. Nigdy przedtem nie piłeś księżycowy?

Keith wciąż trzymał szklankę przy ustach i czuł pieczenie w gardle, w krtani, w żołądku. Wolno zogniskował wzrok na nie ogolonej twarzy Joego. Stopniowo zaczął czuć stołek, na którym siedział, stół, o który opierał się łokciami; poczuł, jak ciężar jego ciała znów rośnie, aż ważył tyle samo co przedtem i wcale nie był silniejszy.

Przez półmrok rozświetlony zielononiebieskimi neonówkami spoglądał pustym wzrokiem na byłego kosmopilota.

— Nie piłeś, prawda? — pytał Joe.

Wydawało się, że upłynęła cała minuta, zanim uświadomił sobie o czym tamten mówi, a potem następna, zanim zdecydował, że powinien potrząsnąć głową, i jeszcze jedna, zanim zdołał to zrobić.

Joe wyszczerzył zęby.

— Tak, to śmieszny trunek. Im częściej go pijesz, tym krócej jesteś sztywny, ale tym dłuższy czas cię nie ma. Na przykład ja; piję to — jeśli tylko mam forsę — od lat, i zapadam tylko na pięć do dziesięciu sekund, ale nie ma mnie przez dwadzieścia trzy dni. Zabawne, że ty wtedy wróciłeś tak szybko. Jednak to się zdarza za pierwszym razem. Czasem kiedy facet próbuje tego po raz pierwszy, w ogóle nic się nie dzieje; po prostu traci przytomność. To ci się przydarzyło przy tamtej kolejce?