— Grzechocze — wyjaśnił — jak go nie zamknę.
Nadepnął na pedały sprzęgła i gazu; samochód stęknął i ruszył. Grzechot wszystkich części był niczym grad bębniący o blaszany dach. Ford osiągnął swoją największą szybkość i Keith ocenił, że na osiągnięcie celu odległego o piętnaście kilometrów potrzeba im będzie pół godziny, jeżeli pojazd w ogóle tam dojedzie.
No, jeśli dotrze do Greenville, to przynajmniej będzie wiedział, gdzie się znajduje. Będzie już o wiele za późno na kolację, więc może, pomyślał, lepiej będzie zadzwonić do Bordena, by go uspokoić, zjeść coś w mieście, po czym złapać taksówkę lub jakiś inny pojazd, który zawiezie go do posiadłości. Dotrze tam najpóźniej o dziewiątej; masa czasu, by przygotować się na oglądanie fajerwerku na Księżycu. To było coś, czego nie miał zamiaru przegapić.
Jak wyjaśni to wszystko Bordenowi? Jedyne co mógł powiedzieć, to że wybrał się na spacer i zabłądził, że musiał złapać okazję do Greenville, aby zorientować się, gdzie jest. Zabrzmi to dość głupio, ale nie tak głupio jak prawda. Keith nie chciał, by pracodawca uznał, że jego pracownik ma napady niepoczytalności czy amnezji.
Stary samochód tłukł się długą, prostą drogą. Dobroczyńca Keitha nie zdradzał chęci do rozmowy i Keith był z tego bardzo zadowolony. Musieliby wrzeszczeć do siebie. Ponadto wolał rozmyślać o tym, co mu się przydarzyło, i szukać jakiegoś rozsądnego wytłumaczenia.
Posiadłość Bordena była duża i z pewnością musiała być dobrze znana w bezpośrednim sąsiedztwie. Skoro kierowca tego przestarego gruchota znał wszystkich mieszkających przy drodze, nie mógł nie słyszeć o Bordenie, jeżeli znajdowali się blisko niego. A przecież posiadłość nie mogła leżeć dalej niż trzydzieści kilometrów stąd, ponieważ Borden mieszkał piętnaście kilometrów od Greenville — chociaż Keith nie mógł sobie przypomnieć w jakim kierunku — a miejsce, w którym zabrał go samochód, było oddalone od Greenville także o piętnaście kilometrów. Nawet jeśli te dwa punkty znajdowały się po przeciwnych stronach miasta, Keith nie mógł przebyć więcej niż trzydzieści kilometrów — a nawet tyle wydawało mu się zbyt wielką odległością zważywszy niewielki przedział czasu.
Wjeżdżali już na przedmieścia Greenville i Keith znów spojrzał na zegarek; była siódma trzydzieści pięć. Patrzył na budynki przesuwające się za oknem samochodu, aż zobaczył zegar na wystawie. Jego zegarek chodził dobrze; nie stanął i nie zaczął chodzić po pewnym czasie.
Kilka minut później dotarli do głównej dzielnicy handlowej Greenville. Kierowca podjechał do krawężnika i zatrzymał się.
— To już prawie centrum miasta, proszę pana. Myślę, że powinien pan poszukać tego adresu w książce telefonicznej — powiedział. — Po drugiej stronie ulicy stoi taksówkarz, który zawiezie pana, dokąd pan zechce. Zedrze z pana okropnie, ale dowiezie na miejsce.
— Serdeczne dzięki — powiedział Keith. — Mogę panu postawić drinka, zanim zadzwonię?
— Nie, dziękuję. Muszę zaraz wracać. Klacz mi się źrebi; przyjechałem po brata. Jest weterynarzem; chcę. żeby przy tym był.
Keith podziękował mu jeszcze raz i wszedł do drogerii; znajdowała się tuż za rogiem, na którym wysadził go kierowca lorda. Wszedł do kabiny telefonicznej z tyłu sklepu i wziął do ręki cienką książkę telefoniczną Greenville, przymocowaną do ściany łańcuchem. Odnalazł literę B i przekartkowawszy…
Nie znalazł żadnego Bordena.
Zmarszczył brwi. Numer Bordena należał do centrali w Greenville. Keith był tego pewien, ponieważ kilkakrotnie dzwonił do niego w sprawach służbowych z biura w Nowym Jorku. Kierunkowy był na pewno numerem Greenville.
Jednak mógł to być telefon zastrzeżony. Czy zdoła go sobie przypomnieć? Oczywiście — składał się z trzech takich samych cyfr. To było tak… Greenville 111. Przypomniał sobie, że zastanawiał się, czy Borden wykorzystał swoje wpływy w towarzystwie telefonicznym, żeby dostać numer tak łatwy do zapamiętania.
Zamknął za sobą drzwi kabiny i zaczął grzebać w kieszeni szukając drobnych. Jednak aparat w budce był innego typu; Keith jeszcze takiego nie widział. Nigdzie nie było otworu wrzutowego. Obejrzał aparat ze wszystkich stron, po czym doszedł do wniosku, że prawdopodobnie w tych małych miejscowościach nie mają automatów wrzutowych i za telefon trzeba płacić drogiście.
Podniósł słuchawkę z widełek i kiedy usłyszał głos telefonistki — „Proszę podać numer” — wymienił numer Bordena. Zapadła krótka cisza, po czym znów rozległ się głos telefonistki:
— Nie ma takiego numeru, proszę pana.
Przez sekundę Keith zastanawiał się, czy jest przy zdrowych zmysłach; niemożliwe, aby mógł się pomylić co do tego numeru. Greenville jeden — jeden — jeden; takiego numeru nie sposób zapomnieć czy pomylić. Zapytał:
— Czy zechciałaby mi pani podać numer telefonu L. A. Bordena? Myślałem, że to jego numer. Nie mogę go znaleźć w książce telefonicznej, ale wiem, że ma telefon. Już do niego dzwoniłem.
— Jedną chwileczkę, proszę pana… Nie, w naszych rejestrach nie ma takiego nazwiska.
— Dziękuję — powiedział Keith i odłożył słuchawkę.
Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Wziął do ręki książkę telefoniczną i wyszedł z kabiny tak daleko, jak pozwalała na to długość łańcucha, żeby lepiej widzieć. Sprawdził pod B i znów nie znalazł żadnego Bordena. Przypomniał sobie, że Borden nazwał swoją posiadłość „Cztery Dęby”, i poszukał pod C, ale nie znalazł takiej nazwy.
Gwałtownie zatrzasnął książkę i spojrzał na okładkę. Widniał na niej napis: „Greenville, stan Nowy Jork”. Niejasne podejrzenie, że znalazł się w innym Greenyille, umarło równie szybko, jak się zrodziło; w stanie Nowy Jork było tylko jedno Greenyille. Inne i jeszcze słabsze podejrzenie umarło, nieomal zanim zdał sobie sprawę z jego istnienia — kiedy przeczytał napisane drobnym drukiem pod nazwą miasta: „Wiosna 1954”.
Nadal nie wierzył, że L. A. Bordena nie ma w tej książce; z trudem opanował chęć przekartkowania jej strona po stronie i sprawdzenia, czy nie wpisano go przypadkiem pod inną literą.
Zamiast tego podszedł do baru i siadł na jednym ze staromodnych stołków o szeroko rozstawionych nogach. Za kontuarem drogista — mały siwowłosy człowieczek w grubych okularach na nosie — wycierał szklanki. Podniósł wzrok i spojrzał na Keitha.
— Czym mogę służyć?
— Coca — colę proszę — rzekł Keith. Chciał go o coś zapytać, ale na razie nie wiedział o co. Patrzył, jak drogista nalewa napój do szklanki z lodem i stawia przed nim na kontuarze.
— Piękna noc na spacer — rzekł drogista.
Keith skinął głową. Przypomniał sobie, że musi obejrzeć błysk rakiety lądującej na Księżycu, obojętnie gdzie wtedy będzie. Zerknął na zegarek. Była prawie ósma; jeszcze godzina i kwadrans i trzeba będzie wyjść na otwartą przestrzeń, skąd można dobrze widzieć Księżyc. Wyglądało na to, że to tej pory nie zdąży wrócić do Bordena.
Wypił coca — colę niemal jednym haustem. Była zimna i dość smaczna, ale przypomniała mu, że jest głodny.
I nic dziwnego, skoro była już ósma wieczór; kolacja u Bordenów musiała się już skończyć. Keith nie zjadł wiele na obiad, a ponadto później grał trochę w tenisa.
Zajrzał za saturator szukając oznak świadczących o tym, że drogista sprzedaje kanapki lub coś innego. Najwidoczniej jednak nie sprzedawał.
Keith wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę i położył ją na marmurowym blacie saturatora.
Moneta brzęknęła metalicznie, a drogista upuścił szklankę, którą wycierał. Za grubymi szkłami okularów widać było jego szeroko otwarte i wystraszone oczy; stał sztywno jak słup, kręcąc głową na prawo i lewo, nerwowo rozglądając się na boki. Wydawało się, iż nie zauważył, że upuścił i zbił szklankę. Ścierka też wypadła mu z rąk.