Выбрать главу

Keith kiwnął głową.

— A za drugim razem? Dotarłeś na Księżyc?

Keith stwierdził, że wrócił mu głos. Powiedział:

— Prawie.

— Nieźle. I co ci się przytrafiło? Chociaż myślę, że to nie mój zakichany interes — rzekł Joe. Spojrzał bystro na Keitha i roześmiał się. — Zdaje się, że mam rację. Na początku zawsze wraca się zbyt szybko. Jak ja dobrze to pamiętam.

Przechylił się przez stół.

— Pozwól, że dam ci dobrą radę, kolego; nie pij już dziś więcej. Dasz sobie więcej niż jeden czy dwa na początek, i rozwali ci czachę.

— Już nigdy nie mam zamiaru tego próbować, Joe — rzekł Keith.

— Następnym razem może nie wrócisz tak szybko.

— Właśnie dlatego nie chcę próbować. Czego chcę, to chcę, Joe — ale nie chcę w narkotycznym śnie.

Joe wzruszył ramionami.

— Niektórzy tak to czują. Sam taki byłem. No, to twój interes. A jeśli mowa o interesach, jeszcze nie powiedziałeś, co masz do mnie. Popijmy to whisky i wy — łuszczysz mi, o co chodzi.

Joe odwrócił się i zawołał Speca, który przyniósł im dwie whisky. Kieliszki były napełnione po brzegi, ale Keith wypił swoją porcję jak wodę. Poczuł się znacznie lepiej. Widział, że Joe wychylił swój równie szybko i gładko. Jego twarz przybrała poważny wyraz.

— W porządku. O co chodzi?

— Chcę się dostać na Księżyc — powiedział Keith. Joe wzruszył ramionami.

— Co w tym trudnego? Co godzina — z Idiewild. Trzysta kredytek bilet powrotny. Dwanaście za paszport.

Keith przysunął się bliżej i ściszył głos.

— Nie mogę tego tak zrobić, Joe. Wysłali za mną listy z St. Louis i mają dobry rysopis, nawet odciski palców.

— Wiedzą, że prysnąłeś do Nowego Jorku?

— Jeśli są sprytni, to wiedzą.

— To niedobrze — powiedział Joe. — Będą obserwować porty jak nic. Jeśli chodzi o paszport, mógłbym ci się postarać o jakiś. Jednak masz rację; lepiej trzymaj się z dala od portów.

Keith kiwnął głową i dodał:

— Jest jeszcze jedna sprawa. Kilku moich znajomych — z drugiej strony barykady — jest teraz na Księżycu. Mogą na mnie czekać.

— To byłoby kiepsko — powiedział Joe.

— Dobrze na pewno nie. Wolałbym raczej wylądować po cichutku — nie w porcie — jednym z tych małych Ehrlingów. Potem mógłbym wpaść tylnymi drzwiami do tych facetów, którzy na mnie czekają. Wiesz, co mam na myśli.

— Chyba tak.

— No więc wszystko jasne — rzekł Keith. — Słuchaj, jak sprawują się te Ehrlingi na dłuższych dystansach?

— Czemu pytasz? Jeśli wybierasz się tylko na Księżyc, to co za różnica?

— Może na Księżycu zrobi się zbyt gorąco.

— No, na Ehrlingu możesz polecieć w dowolne miejsce Układu Słonecznego. Może trzeba będzie skoczyć kilkadziesiąt razy, żeby dostać się na którąś z zewnętrznych planet, ale skoro skok odbywa się momentalnie, to co z tego? Tylko — chyba że znasz się na nawigacji, a jeśli mi powiesz, że się znasz, toś łgarz — lepiej nie próbuj wydostać się takim poza Układ. Dostaniesz się wszędzie, gdzie zechcesz, ale nigdy nie odnajdziesz Słońca i nie wrócisz.

— Nie martw się; nie zamierzam opuszczać Układu — zapewnił go Keith. — Pewnie nawet nie polecę dalej jak na Księżyc; po prostu zastanawiałem się, co taki Ehrling może w razie czego.

— No, przejdźmy do rzeczy. Czego dokładnie ode mnie chcesz?

— Postaraj mi się o Ehrlinga. Joe gwizdnął pod nosem.

— Masz na myśli fałszywe dokumenty, żebyś mógł go kupić, czy mam ci go świsnąć?

— A co z tym, który stoi koło Jersey, należącym do tego bogatego gościa? Moglibyśmy go zwinąć?

Joe spojrzał na niego w zadumie.

— I chciałbyś, żebym cię zawiózł na Księżyc?

— Nie, jeśli mi powiesz, jak się z tym obchodzić.

— To mogę zrobić w dziesięć minut. Jednak zwinąć łajbę, kolego, to nie w kij dmuchał. Jeśli nas złapią, dostaniemy dziesięć lat na Wenus; dziesięć lat na bagnach. To znaczy, jeśli tak długo pożyjesz.

Keith roześmiał się.

— Chodzisz sobie po ulicach w czasie zamglenia, a martwi cię taki drobiazg? Tu ryzykujesz życie, żeby wyjąć komuś kilka kredytek z kieszeni, a boisz się zwinąć Ehrlinga?

Joe zmarszczył brwi.

— Ile?

Keith miał w kieszeni trzy i pół tysiąca kredytek, nie licząc reszty z setki, jaką dostał od barmana.

— Dwa lub trzy tysiące kredytek — powiedział.

— Jak to; dwa lub trzy tysiące. Powiedz konkretnie.

— Trzy tysiące, jeśli dostanę tego Ehrlinga dzisiaj — powiedział Keith. — Dwa, jeśli dostanę go jutro. To miałem na myśli.

Joe westchnął ciężko.

— Obawiałem się, że tak będzie. I nie chodzi tu tylko o pieniądze. Jednak trzy patyki to lepiej niż dwa, więc zróbmy to dzisiaj. Chociaż wydostanie się z miasta w czasie zamglenia będzie prawie tak samo niebezpieczne jak zwinięcie łajby — i o wiele trudniejsze. To oznacza, że będę musiał też ukraść samochód.

— Możesz to zrobić?

— Żartujesz sobie? Ale będziemy jechali pomalutku, niewiele szybciej, niż gdybyśmy szli pieszo. Zamglenie rzednie nie wcześniej jak trzy czy cztery kilometry przed Jersey. Stracimy dobre trzy godziny, zanim się tam dostaniemy.

— Jak dla mnie to brzmi nieźle — rzekł Keith.

— Niewielu facetów mogłoby tego dokonać — rzekł skromnie Joe. — Masz szczęście, że na mnie trafiłeś. Pokażę ci sztuczkę, którą mało kto zna; jak prowadzić samochód w czasie zamglenia, posługując się wyłącznie wyczuciem. I kompasem. Którą mamy godzinę?

Keith spojrzał na zegarek. — Prawie wpół do dziewiątej.

— Załóżmy, że zdobycie samochodu zajmie mi pół godziny; to jedenasta. Trzy godziny drogi przez zamglenie — jeśli się w ogóle przedostaniemy — to daje drugą. Pół godziny jazdy do prywatnego portu oraz pół godziny na dostanie się do środka i pokazanie ci przyrządów — to daje trzecią nad ranem. Lot na Księżyc — bez straty czasu. Powiedzmy dziesięć minut na lądowanie. Do trzeciej dziesięć rano będziesz na Księżycu, stary.

Keithowi trudno było w to uwierzyć.

— A co z samolotem? — spytał. — Chciałem powiedzieć, ze statkiem. Co będzie, jeśli on go teraz używa?

— Nie używa. Dziś widziałem jego zdjęcie w gazetach. Ma stanąć przed komisją Kongresu, więc będzie w Waszyngtonie. Musiałeś o tym czytać. On robi ra — dżyki.

— Och — odparł Keith, jakby to wszystko wyjaśniało. Może i tak było. W każdym razie Joe uznał, że wyjaśnia.

— Jeszcze jedną whisky, co? A potem idziemy.

— W porządku — rzekł Keith. — Ale dla mnie tym razem mała.

Jednak kiedy ją dostał, pożałował, że nie zamówił dużej. Znów zaczął się trochę bać.

Wciąż był na Manhattanie, a Saturn — gdzie była flota i Mekky — wydawał się bardzo, bardzo odległy. Do tej pory miał szczęście, niewiarygodne szczęście. Jednak jak długo to potrwa?

Na razie trwało na tyle, że wychodząc nie musieli przechodzić obok Proxa Rello. Mężczyzna z winchesterem pod pachą wypuścił ich tylnymi drzwiami na zewnątrz, z powrotem w nieprzeniknioną ciemność zamglenia.

Keith położył rękę na ramieniu Joego i ruszył za nim. Dotarli do Piątej Alei i skręcili na południe. Na rogu Joe zatrzymał się. Powiedział: