Выбрать главу

— Lepiej będzie, jeśli tu zaczekasz. Samemu szybciej zwinę wózek. Zdaje się, że wiem, gdzie go znaleźć; jakieś dwie przecznice stąd. Siedź tutaj, dopóki nie usłyszysz, że podjeżdżam.

— Jak można prowadzić w takiej zupie?

— Pokażę ci — rzekł Joe. — Albo lepiej nie czekaj tu, pod ścianą. Tam na rogu jest latarnia. Złap się za nią; nie będziesz tak narażony na to, że rąbnie cię ktoś idący ulicą.

Zniknął w mroku, poruszając się tak cicho, że Keith nie usłyszał nawet szmeru jego kroków; tylko raz dotarło doń ciche pociągnięcie nosem, które umożliwiło mu wcześniej pochwycenie Joego. A znalezienie Joego to najlepsze, co mu się przydarzyło od niedzieli. Joe okazał się istnym darem niebios.

Keith po omacku odnalazł krawężnik, a potem latarnię, o którą się oparł. Próbował zachować zimną krew, nie myśleć o nikłych szansach, jakie miał na dotarcie do Saturna — prawdziwego miejsca przeznaczenia, które zataił przed Joem, aby nie wzbudzać jego podejrzeń. Próbował też nie myśleć o znacznie większych szansach na to, że pierwsza napotkana jednostka Floty zdmuchnie go z przestrzeni z całym Ehrlingiem.

A w ogóle, tyle było spraw, o których próbował nie myśleć, że usiłując odsunąć od siebie jedną myśl wpadał na inną, równie paskudną lub gorszą. Jednak w ten sposób czas mijał mu znacznie szybciej.

W każdym razie nie upłynęło pół godziny, gdy usłyszał zbliżający się samochód, wolno jadący wzdłuż krawężnika, od czasu do czasu trący gumami o kamień.

Wóz zatrzymał się tuż przed rogiem, kilka metrów przed nim, o ile mógł ocenić po dźwięku. Keith ruszył w tym kierunku stawiając jedną nogę na chodniku, a drugą w rynsztoku, aż boleśnie uderzył golenią w przedni zderzak.

— Joe? — zawołał cicho.

— Zgadza się, stary. Twój rydwan czeka. Wskakuj do środka i ruszajmy stąd. Zabrało mi to więcej, niż się spodziewałem, a chcę dotrzeć na miejsce, póki jest jeszcze ciemno.

Keith wymacał klamkę u drzwi. Otworzył je i wsiadł.

— Według krawężnika jedzie się wolno, ale w dwóch pójdzie nam szybciej, kiedy już pokażę ci jak. Weź tę latarkę.

Latarka stuknęła go w żebra i Keith wziął ją od towarzysza. Pstryknął włącznikiem i stwierdził, że widzi twarz Joego oraz przednią szybę — chociaż maski samochodu nie jest już w stanie dostrzec.

— Nie w ten sposób, głupi — powiedział mu Joe. — Skieruj ją na podłogę samochodu i tak trzymaj. Teraz weź kredę i narysuj linię równoległą do osi wozu. Staraj się, żeby była możliwie prosta.

Keith musiał się pochylić, by wyraźnie widzieć podłogę. Okazało się że nakreślenie prostej było łatwe; linoleum czy też podobny materiał, którym wyścielono podłogę samochodu, miało wzór złożony z linii prostych. Joe też się nachylił i spojrzał.

— Dobrze — powiedział. — Nie wiedziałem, że linia już tam jest. Będzie nam łatwiej, skoro wiemy, że jest dokładnie prosta. Teraz weź kompas i połóż go równo na linii.

Keith zrobił to.

— I co teraz? — spytał.

— Na razie nic. Podjadę do rogu i skręcę na zachód. Ile kroków przeszedłeś od latarni do samochodu? Około dziesięciu?

— Chyba z piętnaście.

— Dobra, to łatwo dojadę do rogu i skręcę na prawo. Myślę, że do Szóstej Alei dojadę bez problemów. Tam skręcimy na południe i wtedy zacznie się nawigacja.

Ruszył i wolno pojechał naprzód, tym razem celowo trąc oponami o krawężnik, aż wreszcie tarcie ustało. Wtedy skręcił w prawo i najlepiej, jak potrafił, nakierował wóz pod kątem prostym do dotychczasowego kierunku jazdy. Pojechał wolno naprzód, aż opona — tym razem po przeciwnej stronie samochodu — znów zaczęła trzeć o krawężnik.

— No, teraz dobrze — powiedział i odbiwszy lekko od chodnika ruszył nieco szybciej.

Keithowi wydawało się, że przejechali kilka przecznic, nim Joe zatrzymał wóz.

— Powinniśmy być już blisko Szóstej Alei — powiedział tamten. — Wysiądź i sprawdź numer bramy.

Keith wysiadł, odnalazł fronton budynku i jego numer. Przypomniał sobie, że nie powinien się orientować w Nowym Jorku, więc podał Joemu numer bez żadnych komentarzy.

— Jesteśmy o dwa budynki za daleko — rzekł Joe. — Wrócę i skręcę w prawo, i wtedy pojedziemy po Szóstej Alei na południe.

Tak też zrobił. Przejechawszy kawałek znów zatrzymał pojazd.

— Zobacz, jak daleko jestem od krawężnika — powiedział Keithowi.

Ten ponownie wysiadł i wróciwszy zameldował, że krawężnik znajduje się w odległości dwóch metrów.

— Świetnie — powiedział Joe. — Teraz zabierzemy się do tej roboty z latarką i kompasem, tak też będziemy pokonywać piętnaście kilometrów na godzinę. Linia, którą nakreśliłeś, przebiega zgodnie z kierunkiem jazdy, kapujesz? Szósta Aleia biegnie na południowy wschód — tak jak wszystkie proste ulice. Przy Minnetta Place skręca trochę bardziej na wschód; stamtąd znów pojedziemy prosto aż do Spring Street, gdzie skręcimy do tunelu. Obserwuj kompas i pilnuj kursu. Ja mam drugą latarkę i będę obserwował licznik kilometrów, tak byśmy w przybliżeniu wiedzieli, gdzie jesteśmy. Od czasu do czasu, ale niezbyt często, wysiądziesz i sprawdzisz numer budynku.

— A jeśli na coś wpadniemy?

— Przy szybkości piętnastu kilometrów na godzinę nie zabijemy się na pewno — powiedział Joe. — Najgorsze, co może nam się przydarzyć, to zderzenie z innym samochodem. Będziemy zataczali się od krawężnika do krawężnika, ale jeżeli dobrze przypilnujesz kompasu, nie wpadniemy na nie częściej niż raz na sto metrów. Nie nasz samochód, nie nasze koła.

Ruszyli. Joe był doświadczonym pilotem, a jako były taksówkarz świetnie znał ulice. Pokonując długi odcinek do Spring Street tylko dwukrotnie otarli się oponami o krawężnik i tylko dwa razy Keith musiał wysiąść i sprawdzić numer domu; za drugim razem stwierdził, że są tylko kilka domów od miejsca, gdzie powinni skręcić w Holland Tunnel.

W samym tunelu ocierali się o krawężnik kilkakrotnie, a raz, w połowie drogi, usłyszeli inny samochód, jadący od strony Jersey. Jednak mieli szczęście i nawet nie zadrapali błotników.

Joe znał stronę Jersey także i trzymał się prostych ulic, na których mogli się posługiwać kompasem. Po kilku kilometrach włączył reflektory i Keith stwierdził, że ich światło przenikało mrok na trzy czy cztery metry. — W porządku, stary — powiedział Joe — od tej pory będzie już rzednieć. Możesz oddać mi ten kompas. Keith wyprostował zesztywniałe plecy i kręcił głową, aż przeszło mu mrowienie; do tej pory zdążyli już wyjechać na otwartą przestrzeń, nie okrytą czarną zasłoną zamglenia.

Znaleźli się między dwoma miastami. Przez boczne okna Keith widział gwiazdy i Księżyc w czarnej pustce nieba.

Pomyślał: to sen, wcale tam nie polecę. Jednak coś mówiło mu, że to prawda i że poleci. Nagle myśl o tym przeraziła go bardziej niż purpurowe potwory, Ludzie Nocy, Arkturianie i W.B.I. razem wzięci.

Jednak było już za późno, by się wycofać. Już się zadeklarował. Na dobre czy złe, ruszył w Kosmos.

ROZDZIAŁ XV

Księżyc. I co teraz?

O drugiej czterdzieści według zegarka Keitha Joe zatrzymał samochód na poboczu drogi i wyłączył światła.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział. — Koniec trasy, stary.

Zabrał Keithowi latarkę.

— Musimy przejść przez te pola, niecałe pół kilometra. To pustkowie; nawet nie musimy zachowywać ostrożności. Mam nadzieję, że nikt nie ukradnie mi samochodu, zanim wrócę.