Выбрать главу

Przeleźli przez płot i ruszyli przez pola. Joe szedł pierwszy świecąc latarką, dopóki nie minęli rzędu drzew rosnących tuż za ogrodzeniem. Później księżycowy blask wystarczająco dobrze oświetlał równą przestrzeń.

— Jak zdołasz sam dojechać do miasta? — spytał Keith. — Dasz sobie radę z kierownicą i kompasem?

— Mógłbym, gdybym jechał dość wolno. Jednak myślę, że nie wrócę dziś do Nowego Jorku. Pojadę do Trenton albo gdzie indziej i zaczepię się tam na resztę nocy. I jutro chyba też nie wrócę tym skradzionym samochodem. Mogą wcześnie zgłosić jego zaginięcie. Zostawię go w Trenton.

Przeszli przez drugie ogrodzenie, potem na inne pole. Joe wskazał palcem przed siebie.

— To zaraz za tymi drzewami.

Przechodząc przez zarośla znów użył latarki, lecz tym razem osłaniał ją dłonią i kierował tylko na ziemię pod nogami. W cieniu ostatniej kępy drzew wyłączył ją i schował do kieszeni.

Tuż przed nimi było coś, co wyglądało jak wielka szklarnia; w środku stały dwa kosmoloty, oba dobrze widoczne w świetle Księżyca. Keithowi bardziej przypominały samoloty niż statki kosmiczne; nawet w przybliżeniu nie były podobne do cygarowatego pojazdu, który widział po wypiciu księżycówki. Większy z nich miał rozmiary samolotu transportowego; mniejszy był niewiele większy od Pipera. Ich skrzydła nie wyglądały na składane czy chowane i Keith w duchu zastanawiał się, dlaczego wyobrażał sobie, że będą takie.

— Zaczekaj tu — powiedział Joe. — Obejdę teraz i zobaczę, czy powietrze jest czyste.

Kiedy wrócił, ruchem głowy pokazał Keithowi, by szedł za nim. Minęli róg szklanej budowli i podeszli do drzwi.

— Trzymaj latarkę — powiedział mu Joe — dopóki nie otworzę.

Wyjął z kieszeni mały wytrych i po dwóch minutach zamek ustąpił. Weszli do środka i zamknęli drzwi.

Keith spojrzał na dach budowli; nigdzie nie dostrzegł śladu drzwi. Jednak na drugim końcu hangaru były wielkie, podwójne wrota. Będą musieli wykołować przez nie jeden z tych statków; Keith zastanawiał się, dlaczego Joe nie otworzył ich od razu, zamiast włamywać się przez małe drzwiczki.

Nagle uświadomił sobie, zanim o to zapytał, że wcale nie będą musieli wyjeżdżać statkiem z hangaru. Kosmolot mógł przelecieć wprost przez dach — i właśnie dlatego cały hangar był zrobiony ze szkła. Tak jak maszyny do szycia profesora Yarleya, kosmoloty mogły się dematerializować i w ten sposób przenikać przez grube ściany czy dachy — by materializować się ponownie po przybyciu do celu. Hangar był wykonany z przezroczystego budulca, aby można było wycelować statek bez potrzeby wytaczania go na zewnątrz.

To sprawiło, że Keith zaczął się zastanawiać, czy podwójne wrota są w ogóle potrzebne, i prawie o to zapytał, nim sobie przypomniał, że ta zasada nie działa w obie strony. Wracający na Ziemię statek musiał się zmaterializować poza atmosferą, przy użyciu skrzydeł usiąść na lądowisku i wkołować — lub zostać wtoczony — do hangaru.

— Oba to Ehrlingi — rzekł Joe. — Dziesięciomiejscowy Skymaster i dwuosobowy Starover. Którego weźmiesz?

— Chyba tego mniejszego. Jak myślisz? Joe wzruszył ramionami.

— Ten większy nie będzie cię drożej kosztował, koleś. Oczywiście nie sprzedasz go, kiedy zakończysz sprawy; są objęte ścisłym rejestrem. Którykolwiek weźmiesz, będziesz go musiał zostawić, kiedy nie będzie ci już potrzebny.

— Sterownice takie same? Obie równie łatwe w obsłudze?

— Dokładnie takie same — odparł Joe. — Jednak ten mniejszy jest łatwiejszy do prowadzenia w powietrzu i nie potrzebuje dużego lądowiska.

— A więc wezmę mniejszego.

Obszedł go wokół i stwierdził, że z bliska mniej przypomina samolot, niż z początku sądził. Skrzydła były krótsze i grubsze. Oczywiście brakowało śmigła. Kadłub, wyglądający na pokryty płótnem, w dotyku bardziej przypominał azbest. Joe przyłączył się do niego i rzekł:

— Tu jest śluza powietrzna. Po prostu przekręć tę rączkę; po drugiej stronie masz taką samą. Jednak gdybyś z jakiegoś powodu chciał otworzyć drzwi w Kosmosie, to lepiej najpierw włóż skafander. Pod każdym siedzeniem jest jeden. Jeśli więc otwierasz w Kosmosie, przekręć najpierw powoli zawór w drzwiach, bo inaczej powietrze wyssie cię ze środka. I jeśli wypuścisz powietrze, trzeba potem napowietrzaczem — pokażę ci jak to zrobić — przez około piętnaście minut napełniać kabinę przy zamkniętym luku. Wejdźmy, to ci wszystko pokażę.

Keith wsiadł i zajął miejsce za sterami. Joe zasiadł w fotelu obok i wszystko mu wyjaśnił. Błyszczące stery składały się z orczyka i dwóch pedałów, podobnie jak w szybowcu. Ponieważ Keith wylatał na szybowcu blisko sto godzin, nie przewidywał specjalnych trudności z ich obsługą.

— Tu masz wizjer — mówił Joe. — Po prostu wyceluj go tam, gdzie chcesz się dostać. A na tych tarczach ustawiasz odległość. Ta duża jest w setkach tysięcy kilometrów — możesz skoczyć najdalej na pięćset jednostek, to jest na pięćdziesiąt milionów kilometrów. Gdybyś chciał się dostać na którąś z zewnętrznych planet, musiałbyś skoczyć ładnych parę razy; to główna niedogodność tych małych Ehrlingów na dalekich trasach.

— Następna tarcza jest w jednostkach tysiąckilometrowych, i tak dalej, aż do tej malutkiej, na której masz metry. Teraz jeśli chodzi o Księżyc — mówiłeś, że chcesz lądować po naszej stronie, tak?

— Tak.

— Więc wymierz to w miejsce, gdzie chcesz lecieć. Nastaw odległość na… zaczekaj chwilę.

Z przegródki w pulpicie sterowniczym przypominającej skrytkę w desce rozdzielczej samochodu wyjął grube tomisko wielkości Almanachu Światowego. Sprawdził datę wydania i rzekł:

— Dobrze. Przez chwilę obawiałem się, że stary Eggers może tu nie mieć ostatniego wydania Astrogatora, skoro nie używa statku. Jednak masz szczęście; to aktualne wydanie. Są tu tabele; znajdziesz w nich wzajemne odległości wszystkich obiektów w Układzie Słonecznym podane na każdą minutę tego miesiąca.

Przerzucił kilka kartek.

— Tu masz tabele Ziemia — Księżyc. Wybierasz, powiedzmy, trzecią piętnaście jako godzinę startu i nastawiasz tarcze na taką odległość, jaką znajdziesz w tabeli. O trzeciej piętnaście naciskasz guzik. Chwytasz?

— A jeśli mój zegarek spieszy się o kilka minut. Co wtedy? Czy polecę za daleko i zmaterializuję się pod powierzchnią Księżyca zamiast nad nią?

— Nie używasz swojego zegarka, głupi — prychnął Joe. — Na pulpicie sterowniczym masz chronometr, który wskazuje czas z dokładnością do ułamka sekundy. Musi być dokładny; to rodomagnetyk.

— Co?

— Rodomagnetyk — wyjaśnił cierpliwie Joe. — W każdym razie nie trzaśniesz w Księżyc, ponieważ masz tu urządzenie zabezpieczające — to ta tarcza. Jeśli chcesz się zmaterializować dziesięć kilometrów nad powierzchnią Księżyca — taki jest właściwy dystans — to nastawiasz tarczę na dziesięć kilometrów i zatrzymujesz się w takiej właśnie odległości od celu, na który nastawiłeś wizjer. Nastawiasz ten odpychacz w zależności od tego, jak gęstą atmosferę ma dany obiekt. Dziesięć kilometrów dla Księżyca, około dwudziestu pięciu dla Ziemi, trzydzieści dla Wenus, piętnaście dla Marsa i tak dalej. Chwytasz?

— Naciska się guzik i już się jest — rzekł Keith. — I co wtedy?

— Jak tylko się zmaterializujesz, zaczynasz spadać, ale żyro nie daje ci koziołkować. Kierujesz nosem w dół i lecisz lotem ślizgowym, aż wejdziesz w atmosferę i skrzydła zaczynają hamować. Jak tylko masz dość powietrza pod skrzydłami, szybujesz i lądujesz. To wszystko. Jeśli stwierdzisz, że nie siadasz tam, gdzie chciałeś, albo źle podchodzisz… to wtedy naciskasz guzik. Odpychacz wyrzuci cię z powrotem dziesięć kilometrów od powierzchni i możesz zaczynać od początku. To wszystko, stary. Kapujesz?