— Jasne — rzekł Keith.
Wydawało się to dość proste. Ponadto po wewnętrznej stronie łuku dostrzegł uchwyt, w którym tkwiła książka opatrzona napisem Instrukcja obsługi, więc mógł do niej zajrzeć, gdyby czegoś zapomniał lub nie wiedział.
Wyjął zwitek banknotów i odliczył trzy tysiące kredy — tek, które obiecał Joemu. Pozostawało mu tylko pięćset siedemdziesiąt, ale zapewne i tak nie będzie ich potrzebował. Do rana albo będzie martwy, albo dotrze do Mekky’ego, który — miał nadzieję — rozwiąże jego problemy.
— Lepiej daj mi też swoją broń, koleś. Nie zapominaj, że nie można teleportować materiałów wybuchowych. Wybuchają w nadprzestrzeni — a to nie jest przyjemne, jeśli dzieje się w twojej kieszeni.
Keith przypomniał sobie, co czytał o tym w książce Wellsa, i wiedział, że Joe mówi prawdę.
— Dzięki za przypomnienie, Joe — powiedział. — Pewnie bym zapomniał — i wyleciał w powietrze. Dzięki.
Podał Joemu czterdziestkę piątkę.
— W porządku, koleś — rzekł Joe. — Dzięki — i życzę szczęścia. Szczęśliwego lądowania.
Wymienili serdeczny uścisk dłoni.
Kiedy Joe odszedł, Keith sięgnął po Instrukcję obsługi i czytał ją przez pół godziny.
Instrukcja wyjaśniała wszystko lepiej, niż to zrobił Joe, i wyglądało to niewiarygodnie prosto. Według niej nie było po co — chyba, że ktoś chciał się popisać — używać tabel odległości w Astrogatorze. Wystarczyło nastawić tarcze na maksymalny skok — pięćdziesiąt milionów kilometrów — i użyć odpychacza do zatrzymania statku w odpowiedniej odległości od obiektu. Dokładne odległości i pozostałe tarcze były potrzebne tylko wtedy, gdy jeden statek zbliżał się do drugiego. A w takim wypadku, pomyślał Keith, wystarczy, jeśli się zatrzymam i pozwolę tamtemu na swobodne manewrowanie.
Lądowanie nie wydawało się trudniejsze od lądowania szybowcem, a miało nad nim tę przewagę, że jeśli przewidywało się jakieś kłopoty, można było zawsze nacisnąć guzik, odskoczyć i zacząć od nowa.
Spojrzał w górę przez szklaną kopułę kabiny i szklany dach hangaru, przez atmosferę Ziemi i pustkę Kosmosu — na Księżyc i gwiazdy.
Czy powinien od razu ruszyć na Saturna, czy też najpierw dla wprawy, polecieć na Księżyc?
Księżyc wydawał się tak bliski, tak osiągalny. Ledwie krok, w porównaniu do całej trasy. Nie miał żadnego ważnego powodu, by się tam udać. Powinien odnaleźć flotę znajdującą się w pobliżu Saturna. Jednak wiedział, że nie ma zbyt wielkich szans na dotarcie do Mekky’ego i że jeśli nawet go odnajdzie, a Mekky spełni pokładane w nim nadzieje, to on będzie musiał wrócić do swego własnego świata, świata, który opuścił w niedzielę wieczorem. I prawdopodobnie nigdy nie będzie miał okazji — w obu wypadkach — postawić nogę na Księżycu czy którejś z planet. A jaką różnicę mogło stanowić pół godziny zwłoki?
Tak, ominie planety, ale teraz, skoro ma okazję, chce postawić nogę na gruncie nie będącym gruntem Ziemi. A Księżyc nie stwarzał poważniejszego ryzyka. Instrukcja obsługi twierdziła w rozdziale poświęconym Księżycowi, że ziemie uprawne i wszystkie osady znajdowały się po drugiej jego stronie, gdzie była woda i gęściejsza atmosfera. Na zwróconej ku Ziemi stronie była tylko pustynia i góry.
Keith głęboko wciągnął powietrze w płuca i przypiął się pasami do fotela pilota przed sterownicą. Dochodziło wpół do czwartej; odszukał w Astrogatorze odległość Księżyca od Ziemi na ten czas i nastawił tarcze zegarów. Kilka sekund przed trzecią trzydzieści wymierzył wizjer w sam środek Księżyca, zaczekał, aż wskazówki rodomagnetycznego (cokolwiek to miało oznaczać) zegara zrównają się ze sobą, po czym nacisnął guzik.
Nic się nie stało, zupełnie nic. Musiał zapomnieć o przełożeniu jakiejś dźwigni.
Uświadomił sobie, że przyciskając guzik zamknął oczy, i otworzył je znowu, by spojrzeć na pulpit kontrolny. Nie zauważył, bo coś było nie tak.
Spojrzał przez wizjer, by sprawdzić, czy nadal jest wycelowany w środek Księżyca. Nie był. Księżyca już tam nie było i nigdzie nie mógł go dojrzeć. Tylko wysoko w górze, nad głową Keitha, była wielka kula kilkakrotnie większa od Księżyca. I wcale nie podobna do niego. Z nagłym wstrząsem Keith uświadomił sobie, że to wcale nie Księżyc. To była Ziemia, tam nad jego głową… około trzystu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów nad jego głową. I wszędzie wokół były gwiazdy, tysiące gwiazd, wiele razy jaśniejszych od tych, które widział z Ziemi. Świecące, wspaniałe gwiazdy.
Ale gdzie się podział Księżyc?
Nagle zdał sobie sprawę z tego, co czuje. Miał wrażenie lekkości, spadania, jakby jechał w dół szybką windą.
Przypomniał sobie o szklanej szybie w podłodze między pedałami sterów. Popatrzył w dół i ujrzał pędzący na niego Księżyc, oddalony zaledwie o parę kilometrów, wypełniający cały iluminator. Mały Starover obrócił się — o czym Keith wiedziałby, gdyby chwilę pomyślał — kierowany przez urządzenie żyroskopowe zapewniające właściwe położenie statku względem celu w momencie dotarcia do niego.
Serce biło mu mocno z emocji, gdy szybko nastawiał tarcze, przygotowując się do szybkiego odskoczenia na dziesięć kilometrów w górę, gdyby zaszła potrzeba; później chwycił za orczyk i położył nogi na pedały. Skierował pojazd dziobem w dół. Dokonał tego popychając orczyk do przodu; orczyk musiał być połączony z żyroskopem, ponieważ niewielki nacisk powietrza na powierzchnie skrzydeł nie mógł jeszcze tego spowodować.
Nagle, kiedy tylko statek skierował się w dół, skrzydła chwyciły powietrze i pojazd zaczął lotem ślizgowym opadać ku powierzchni Księżyca.
To było zbyt nagłe, zbyt niespodziewane; Keith nie zdążył się przygotować. Nacisnął guzik.
Znów nic się nie wydarzyło, pozornie, ale powierzchnia Księżyca znajdowała się nieco dalej niż przed chwilą.
Tym razem czekał na chwilę wejścia w ślizg. Trzymał palec na przycisku, dopóki nie przeleciał nad kraterem wulkanu i nie zobaczył, że opada w kierunku rozległej, płaskiej równiny, na której wylądowałby prawidłowo ostatni niedołęga.
On wylądował doskonale i pojazd sam wyhamował.
Keith wolno odpiął pasy. Przez krótką chwilę wahał się z ręką na klamce luku, zastanawiając się, czy na zewnątrz naprawdę jest powietrze. Obecność powietrza na Księżycu była sprzeczna z opinią rozpowszechnioną w świecie, z którego przybył — tak samo jak wiele innych rzeczy.
Nagle uświadomił sobie, że nie ma się nad czym zastanawiać. Jeśli nie było tu powietrza, to co stawiało opór skrzydłom?
Otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Tak, było tu powietrze. Rzadkie i zimne, jak to na szczytach najwyższych gór Ziemi, ale nadające się do oddychania. Drżąc lekko, rozejrzał się wokół i z początku odczuł rozczarowanie. Równie dobrze mógł się znajdować na pustynnej, ziemskiej wyżynie otoczonej odległymi górami. Nie widział żadnej różnicy.
Jednak czuł się zupełnie inaczej. Był niewiarygodnie lekki. Wykonał próbny podskok, który na Ziemi nie uniósłby go wyżej niż kilkanaście centymetrów w powietrze, a tu wzleciał kilka metrów. Opadł wolniej i z mniejszym impetem, niż się spodziewał. Jednak ten eksperyment spowodował lekkie mdłości i Keith nie miał ochoty go powtórzyć.
Był na Księżycu — i czuł straszliwe rozczarowanie. Jakoś wcale nie było to tak ekscytujące, jak oczekiwał.
Popatrzył w górę, zastanawiając się, co jest nie tak. Ziemia nadal tam była, ale nawet w połowie nie tak jasna i majestatyczna jak wtedy, gdy oglądał ją z wnętrza małego statku znajdującego się dziesięć kilometrów nad powierzchnią Księżyca. Jednak wtedy, oczywiście, nie patrzył na nią przez warstwę atmosfery, tak jak teraz.