Po chwili jego dłoń wysunęła się niepewnie, przykryła monetę i podniosła ją. Drogista znów rozejrzał się na boki, jakby się upewniając, że oprócz Keitha nikogo nie ma w sklepie.
Dopiero wtedy spojrzał na monetę. Pod osłoną złożonych dłoni obejrzał ją, niemal dotykając nosem. Odwrócił i obejrzał z drugiej strony.
Jego wzrok, wystraszony, a mimo to ekstatyczny, powrócił na twarz Keitha.
— Wspaniała! — rzekł. — Prawie nie zużyta. I z 1928 roku.
Zniżył głos do szeptu.
— Ale… kto pana przysłał?
Keith zamknął oczy i znowu je otworzył. Któryś z nich musiał być wariatem. Nie miałby wątpliwości, który z nich dwóch, gdyby nie rzeczy, które wydarzyły się w ciągu ostatniej godziny: nagła teleportacja z jednego miejsca do drugiego, brak nazwiska L. A. Bordena w książce telefonicznej i rejestrach urzędu telekomunikacyjnego.
— Kto pana przysłał? — spytał ponownie drogista.
— Nikt — odparł Keith.
Mały człowieczek uśmiechnął się.
— Nie chce pan powiedzieć. To musiał być K. No, nieważne, w razie gdyby to nie on. Zaryzykuję. Dam panu za nią tysiąc kredytek.
Keith nic nie powiedział.
— Tysiąc pięćset — rzekł drogista. Jego oczy, pomyślał Keith, są jak oczy spaniela — głodnego spaniela patrzącego na kość, której nie może dosięgnąć.
Drogista zaczerpnął tchu w piersi. Powiedział:
— Zatem dwa tysiące. Wiem, że jest warta więcej, ale tylko tyle mogę dać. Gdyby moja żona…
— W porządku — rzekł Keith.
Dłoń trzymająca ukrytą monetę zanurzyła się w kieszeni drogisty z szybkością pieska preriowego znikającego w norze. Niezauważona szklanka chrupnęła człowieczkowi pod nogami, kiedy szedł do kasy na końcu kontuaru. Zbliżywszy się do niej przekręcił klucz. Za szklaną szybą pojawił się napis: „Bez sprzedaży”.
Drogista wrócił, znów depcząc po szkle, całą uwagę skupiając na banknotach. Położył je przed Keithem Wintonem.
— Dwa tysiące — rzekł. — Oznacza to, że w tym roku będę musiał zrezygnować z zaplanowanego urlopu, ale sądzę, że warto. Chyba jestem trochę stuknięty.
Keith podniósł banknoty, po czym spoglądał długo i badawczo na pierwszy z nich. W środku widniała znajoma podobizna Jerzego Waszyngtona. Liczba w rogach obwieszczała: „100”, a pod owalnym portretem Waszyngtona widniał napis: „Sto kredytek”.
I to również nie ma sensu, pomyślał, Keith. Przecież podobizna Waszyngtona znajdowała się tylko na jednodolarowych banknotach — chyba że tu rzecz miała się inaczej.
Tu! Co miało znaczyć to t u? To przecież było Greenville, stan Nowy Jork, USA, rok 1954. Tak głosił napis na książce telefonicznej. Świadczył o tym portret Waszyngtona.
Spojrzał jeszcze raz i przeczytał inne napisy: „Stany Zjednoczone Ameryki”, przeczytał. „Banknot Federalnego Ministerstwa Skarbu”.
I nie był to wcale nowy banknot. Wyglądał na stary, zużyty i prawdziwy. Keith dostrzegł znajome nitki jedwabne. Numer serii wydrukowany niebieską farbą. Na prawo od portretu napis „Seria rok 1945”! i faksy — mile podpisu Freda M. Yinsona nad drobniejszym napisem, głoszącym: „Sekretarz Skarbu”.
Keith wolno złożył plik banknotów i włożył je do kieszeni marynarki.
Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie drogisty, spoglądającego nań niespokojnie przez grube okulary.
Głos — drogisty był równie niespokojny co jego spojrzenie.
— Wszystko… wszystko w porządku, prawda? — spytał. — Nie jest pan agentem? Chcę powiedzieć, że jeżeli pan nim jest, to złapał mnie pan na kolekcjonowaniu. Zatem niech mnie pan już aresztuje i skończy z tym. Chcę powiedzieć, że zaryzykowałem i jeżeli przegrałem, to nie ma potrzeby trzymać mnie w niepewności, no nie?
— Nie — odparł Keith. — Wszystko w porządku. Myślę, że wszystko w porządku. Czy mogę dostać jeszcze jedną colę?
Tym razem trochę coli wylało się ze szklanki, kiedy drogista postawił ją przed Keithem na marmurowym kontuarze. A gdy szkło znów zachrzęściło pod butami sprzedawcy, ten uśmiechnął się nerwowo i błagalnie, po czym wziął z kąta szczotkę i zaczął zamiatać.
Keith sączył colę i rozmyślał. To znaczy „myślał”, jeżeli można tak określić zamęt panujący w jego głowie. Bardziej przypominało to wirującą karuzelę.
Czekał aż drogista skończy sprzątać.
— Niech pan słucha — powiedział. — Chciałbym zadać panu kilka pytań, które mogą się panu wydać… hm… zwariowane. Ale mam po temu powód. Czy odpowie pan na nie, obojętnie jak głupie mogą się wydać?
Drogista mierzył go ostrożnym spojrzeniem.
— Co za pytania?
— No… na przykład, jaki dziś mamy dzień?
— 10 czerwca 1954 roku.
— Naszej ery?
Drogista szeroko otworzył oczy, ale odparł:
— Jasne. Naszej ery.
— A to jest Greenville, stan Nowy Jork?
— Tak. Chce pan powiedzieć, że pan nie wie…
— Niech pan mnie pozwoli pytać — przerwał mu Keith. — W tym stanie nie ma drugiego Greenville, prawda?
— Nic mi o takim nie wiadomo.
— Czy zna pan człowieka — albo słyszał pan o człowieku — nazwiskiem L. A. Borden, który ma tu w pobliżu dużą posiadłość? To wydawca gazet.
— Nie. Oczywiście, nie znam tu wszystkich.
— Słyszał pan o sieci gazet Bordena?
— Och, pewnie. Sprzedaję je. Właśnie dziś dostałem kilka nowych. To numery lipcowe; tam na górnej półce.
— A rakieta… ląduje dziś w nocy? Drogista zmarszczył czoło w namyśle.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi. „Ląduje dziś w nocy”. Ląduje co noc. Już powinna być, W każdej chwili spodziewam się gości. Niektórzy z nich wpadają tu po drodze do hotelu.
Odpowiedzi nie były takie złe — oprócz tej ostatniej. Keith zamknął oczy i nie otwierał ich przez kilka sekund. Kiedy znów spojrzał, siwowłosy człowieczek wciąż stał za kontuarem, patrząc na niego niespokojnie.
— Wszystko w porządku? — spytał. — To znaczy, nie jest pan chory albo co?
— Nic mi nie jest — powiedział Keith mając nadzieję, że mówi prawdę. Chciał zadać więcej pytań, ale się bał. Potrzebował czegoś dobrze znanego, żeby się upewnić, i wydawało mu się, że wie, co to ma być.
Zsunął się ze stołka i podszedł do stojaka z czasopismami. Najpierw zobaczył Perfect Love Stories i wyjął magazyn z uchwytu. Dziewczyna na okładce przypominała mu trochę redaktorkę, Betty Hadley — ale nie była tak ładna jak Betty. Ile magazynów, zastanawiał się Keith, miało w redakcji dziewczyny ładniejsze niż na okładce? Pewnie tylko ten jeden.
Jednak nie mógł teraz pozwolić sobie na marzenia o Betty; stanowczo odsunął myśli o niej od siebie i rozejrzał się za Surprising Stories — swoim własnym magazynem. Dostrzegł go wreszcie i wziął do ręki.
Znajoma okładka lipcowego numeru. Taka sama…
Czy naprawdę? Ilustracja na okładce przedstawiała tę samą scenę, ale w technice rysunku nastąpiła subtelna zmiana. Był lepszy, bardziej żywy. Praca wyraźnie Hoopera, ale wyglądała tak, jakby Hooper ostatnio pobierał lekcje.
Dziewczyna na okładce, odziana w przezroczysty skafander kosmiczny, była o wiele piękniejsza — a także bardziej seksowna — niż ta, którą pamiętał z próbnych odbitek. A goniący ją potwór…
Keith wzdrygnął się.
Ogólnie biorąc, był to ten sam potwór — a jednak i on uległ subtelnej, straszliwej metamorfozie, której istoty Keith nie potrafił określić — i czuł, że wcale nie ma na to ochoty. Nawet mikroskopijnie małej ochoty.