Jednak pod rysunkiem widniał podpis Hoopera; co Keith stwierdził, gdy zdołał oderwać wzrok od potwora. Maleńka wygięta litera H, którą Hooper sygnował wszystkie swoje dzieła.
Później, w prawym dolnym rogu, Keith dostrzegł cenę. Nie było nią dwadzieścia centów.
Napis głosił „2 Kr.”
Dwie kredytki?
A cóż by innego?
Bardzo wolno i ostrożnie złożył oba czasopisma — oba niewiarygodne czasopisma, ponieważ właśnie dostrzegł, że i Perfect Love Stories były wycenione na 2 Kr. — i włożył je do kieszeni.
Chciał teraz znaleźć jakieś spokojne miejsce z dala od zgiełku, aby przestudiować te dwa zeszyty, przeczytać i przetrawić każde zawarte w nich słowo.
Jednak najpierw musi za nie zapłacić i wydostać się stąd. Dwie kredytki za każdy to razem cztery kredytki. Tylko, ile to jest — cztery kredytki? Drogista dał mu dwa tysiące kredytek za dwadzieścia pięć centów, ale w taki sposób, że nie można było tego uznać za właściwe kryterium. Ta ćwierćdolarówka z jakiegoś powodu, który Keith będzie musiał poznać, stanowiła rzadki i cenny okaz dla człowieka, który ją od niego kupił.
Tak, magazyny były lepszą wskazówką. Jeżeli ich wartość w kredytkach była w przybliżeniu taka sama jak w dolarach, to dwie kredytki musiały w przybliżeniu odpowiadać około dwudziestu centom. A jeśli tak, to drogista dał mu — policzmy — równowartość dwustu dolarów za dwudziestopięciocentową monetę. Dlaczego?
Drobne podzwaniały mu w kieszeni, gdy podchodził do kontuaru. Pogrzebał w niej i znalazł pół dolara. Jak drogista zareaguje na to?
Nie powinien był tego robić, trzeba było zachować większą ostrożność. Jednak szok wywołany widokiem niemal identycznej okładki lipcowego wydania własnego magazynu na chwilę odebrał mu rozsądek. Niedbale rzucił półdolarówkę na marmurowy blat. — Wezmę te dwa czasopisma — powiedział. — I przy okazji proszę doliczyć za te dwie cole.
Drogista wyciągnął rękę po monetę, a ręka ta trzęsła się tak bardzo, że nie mógł podnieść monety z kontuaru.
Nagle Keitha ogarnął wstyd. Nie trzeba było tego robić. Ponadto mogło to sprowokować rozmowę, która zatrzyma go w drogerii i opóźni chwilę zapoznania się z treścią magazynów, a chciał to uczynić jak najszybciej. Powiedział szorstko:
— Niech ją pan sobie zatrzyma. Za to, co mi pan dał, może pan zachować obie: ćwierć — i półdolarówkę.
Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
Tylko ruszył — nic więcej.
Zrobił jeden krok i zamarł. Coś wchodziło przez otwarte drzwi drogerii. Coś, co nie było człowiekiem; co zupełnie, ale to zupełnie nie przypominało człowieka.
To coś mierzyło dobrze ponad dwa metry — było tak wysokie, że musiało się lekko schylić, by zmieścić się w drzwiach — i było całkowicie pokryte jasnopurpurowym futrem, z wyjątkiem dłoni, twarzy i stóp. Te części ciała były też purpurowe, ale zamiast futra pokrywały je łuski. Oczy stwora były płaskimi, małymi dyskami, pozbawionymi źrenic. Nie miał nosa, ale za to zęby. Tych mu nie brakowało.
Keith stał bez ruchu, aż czyjaś ręka złapała go od tyłu za ramię. Drogista wrzasnął przeraźliwie piskliwym głosem:
— Moneta z czterdziestego trzeciego? Dał mi monetę z czterdziestego trzeciego! To szpieg, Arkturianin! Łap go, Lunańczyku! Zabij go!
Purpurowy stwór zatrzymał się zaraz za progiem. Teraz wydał przeraźliwy ryk zdający się przechodzić w ultradźwięki i rozłożywszy purpurowe, potężne ramiona, tak że jego dłonie oddaliły się od siebie o dwa i pół metra, ruszył na Keitha wyglądając jak coś z koszmaru Gargantui. Purpurowe wargi odsłoniły dwucalowe kły i ziejącą za nimi zieloną czeluść.
Drogerzysta wisiał Keitchowi na karku wrzeszcząc: — Zabij go! Zabij go, Lunańczyku! — Jego dłonie zacisnęły się na gardle Keitha pozbawiając go tchu. Jednak mając przed sobą zbliżającego się stwora Keith niemal tego nie zauważył. Odwrócił się i runął w przeciwnym kierunku, na tyły sklepu, gubiąc po drodze drogistę. Nie dostrzegł tylnych drzwi, ale musiały tam jakieś być. Lepiej, żeby były.
ROZDZIAŁ III
Strzelać bez ostrzeżenia
Drzwi tam jednak były.
Coś chwyciło go za poły, gdy przez nie wybiegał. Wyrwał się, słysząc trzask rozdzieranej marynarki. Zatrzasnął drzwi i uszy rozdarł mu ryk bólu — nieludzki ryk. Jednak nie odwrócił się, by przeprosić. Uciekł.
Obejrzał się za siebie dopiero wtedy, gdy — o przecznicę dalej — usłyszał z tyłu huk strzału i poczuł przeszywający ból, jakby ktoś smagnął go po ramieniu rozżarzonym do czerwoności pogrzebaczem.
Wtedy odwrócił się na sekundę. Purpurowy potwór wciąż go ścigał. Znajdował się w połowie drogi między drzwiami drogerii a Keithem. Jednak mimo swych długich nóg stwór biegł wolno i niezdarnie. Niewątpliwie łatwo będzie przed nim umknąć.
Purpurowy potwór nie miał żadnej broni. Kula, która przeorała ramię Keitha, została wystrzelona przez małego drogistę stojącego w progu z wielkim, staroświeckim rewolwerem w dłoni. Właśnie ponownie składał się do strzału.
Wpadając w ciasne przejście między dwoma budynkami Keith usłyszał huk, ale kula musiała przelecieć obok, bo nie poczuł bólu.
Znalazł się w ciasnym zaułku i przez jedną przerażającą chwilę myślał, że zapędził się w pułapkę bez wyjścia. Na końcu przejścia widział tylko wysoki ceglany mur, zbyt wysoki, by się nań wdrapać. Jednak kiedy do niego dotarł, zobaczył po obu stronach drzwi do budynków, a jedne z nich były otwarte na oścież. Keith nie próbował otwierać zamkniętych drzwi; wpadł w te otwarte, po czym zatrzasnął je za sobą i zaryglował.
Stanął w mroku korytarza, dysząc ciężko i rozglądając się wokół. Na prawo miał schody wiodące w górę; po przeciwnej stronie były drugie drzwi — niewątpliwie prowadzące na zewnątrz.
Nagle Keith usłyszał łomotanie do drzwi, którymi tylko co wbiegł; łomotanie i gwar podniesionych głosów.
Keith popędził do drugich drzwi, przeszedł przez nie i znalazł się w innym zaułku. Przebiegł między dwoma budynkami stojącymi frontem do następnej przecznicy i zwolniwszy kroku w miarę zbliżania się do narożnika, wyszedł na ulicę i ruszył przed siebie równym krokiem.
Skręcił w bok kierując się ku widocznej nie opodal głównej ulicy, lecz natychmiast przystanął. Ulica była dość ruchliwa i zatłoczona. Ale czy tłum oznaczał niebezpieczeństwo? Stał w cieniu drzewa kilkanaście kroków od narożnika i patrzył.
To, co widział, wyglądało na zwyczajną ulicę zwykłego małego miasteczka — ale tylko przez chwilę. Później dostrzegł idące ramię w ramię dwa purpurowe potwory. Oba przewyższały nieco rozmiarami tego, który zaatakował Keitha w drogerii.
Już same potwory były dość dziwne, ale Keith dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego: ludzie na ulicy nie zwracali na nie uwagi. Czymkolwiek były, zostały… zaakceptowane. Były czymś zwyczajnym. Tu było ich miejsce.
Tu?
Znów to słowo. Jak, kiedy, gdzie było to t u?
Cóż to za zwariowany Wszechświat, w którym uważa się za coś zwykłego przedstawicieli obcej rasy wyglądających o wiele okropniej od najstraszliwszych BEM — ów, jakie kiedykolwiek szczerzyły kły z okładek magazynów science fiction?
Cóż to za zwariowany Wszechświat, w którym dawano dwieście dolarów za dwadzieścia pięć centów i próbowano zabić za prezent w postaci półdolarówki? Świat, w którym banknoty nosiły wizerunek Jerzego Waszyngtona i aktualne daty; w którym wydawano — na szczęście wciąż tkwiące w jego kieszeni — bieżące i tylko nieznacznie zmienione numery Surprising Stories i Perfect Love Stories?