Выбрать главу

– Dziękuję, że pani oddzwoniła. A tak z ciekawości, skąd ma pani mój domowy numer?

– Dobra ekipa dokumentalistyczna to potęga. Potęga, proszę o tym nie zapominać.

– Innymi słowy, nie chodzi o to, co się wie, ale kogo się zna.

– Trafna uwaga. Może przybliży mi pan naturę swojego problemu.

– Trzech problemów, jeżeli chodzi o ścisłość. Trzy morderstwa, ofiary – studentki w Nowej Anglii. Schemat jest zawsze ten sam. Ogłuszone nocą na parkingu lub cichej uliczce i wywiezione w odludne miejsce. Ostrzyżono im włosy. Zostały zgwałcone, potem przecięto im żyły, bardzo fachowo, czymś bardzo ostrym, niewykluczone, że nożem chirurgicznym. Zostawiono je, by wykrwawiły się na śmierć. Pierwszą na opuszczonej farmie, dragą na przystani wioślarskiej, trzecią na odludnej plaży. W pierwszych dwóch przypadkach zgłoszono zaginięcie, ale ciała odnaleziono przypadkiem po paru tygodniach.

Ostatnia ofiara, Summer Young, pracowała do późna w bibliotece, po czym poszła na parking po samochód. Została ogłuszona i wywieziona na plażę. Tylko że plaża nie była tak odludna, jak się zabójcy wydawało. W pobliżu znajdowali się dwaj rybacy. Morderca usłyszał ich głosy i uciekł, ale uchwycili go na sekundę w promień latarki. Z ich bardzo ogólnikowego opisu udało się nam stworzyć portret pamięciowy.

– Chce pan powiedzieć, że macie jego twarz? – zapytała ze zdziwieniem.

– Tak jest, psze pani.

– Panno Malone – poprawiła go szybko i usłyszał irytację w jej głosie.

– Nienawidzę zwrotu psze pani. Czuję się wtedy jak stuletnia staruszka.

– Ależ nikt nie dałby pani więcej niż trzydzieści pięć lat, panno Malone! – zadrwił.

– Piękne dzięki, panie detektywie – jej głos nabrał lodowatego brzmienia. – Zakładam, że pan oparł się presji czasu i prawu ciążenia. Wróćmy jednak do sprawy Summe Young. Ostatni tydzień spędziłam w Londynie. Nie zdawałam sobie sprawy, że dysponujecie portretem pamięciowym. Chcę go zobaczyć. Muszę poznać wszystkie szczegóły sprawy. Musi mi pan podać wszystkie znane panu fakty. Nie może być mowy o skrywaniu czegokolwiek.

– Więc jest pani zainteresowana? – Harry już się nie wygłupiał, był śmiertelnie poważny. Potrzebował jej pomocy.

– Jestem zainteresowana pomaganiem niewinnym ofiarom przemocy i zapobieganiem dalszym morderstwom, panie detektywie. Nie jestem natomiast zainteresowana wyręczaniem policji.

Harry przełknął gorzką pigułkę najlepiej jak potrafił.

– Tak, psze pani… to znaczy, panno Malone. Skoro przyświeca nam wspólny cel, jestem pewien, że potrafimy się dogadać – Jest pan wolny jutro wieczorem?

– Mogę być. Dla pani. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie i kiedy.

– Przylecę do Bostonu – powiedziała ku jego zdumieniu.

– Nie ma potrzeby. Ja przyjadę do pani.

Nie zareagowała na jego słowa, jakby w ogóle nie otworzył ust.

– Przylecę z La Guardii samolotem o siódmej. Czy jest tam jakaś restauracja, gdzie moglibyśmy się spotkać.

– Jasne. Niedaleko komendy głównej, na Miller Street. Nazywa się „Ruby”.

– Będę tam o ósmej trzydzieści, detektywie Jordan.

– Z niecierpliwością oczekuję naszego spotkania, panno Malone.

– Coś stuknęło mu w słuchawce i połączenie zostało przerwane.

– Oczekuję, jak cholera! – mruknął, przeczesując palcami gęste włosy. Pies przekrzywił głowę, wywalił język i spoglądał na niego czujnie. Mieli rację, Squeeze – czule potarmosił srebrzystą sierść psa – panna Malone, psze pani, jest twardzielem.

9.

Deszcz bębnił o płyty chodnika, kiedy Harry skręcał w Miller Street.

Woda przykleiła mu do głowy ciemne włosy, wlewała się za kołnierz starej, skórzanej kurtki wojskowej.

Pies deptał mu po piętach, rzucając niespokojne spojrzenia na niebo, co chwila rozświetlane przez błyskawice. Kulił się przy każdym uderzeniu pioruna. Harry miał nadzieję, że Mallory Malone przebiła się przez burzę, która przez cały dzień krążyła nad miastem. Wcale nie miałby jej jednak za złe, gdyby odwołała spotkanie. Wieczór był parszywy.

Dzwonek w oszklonych drzwiach „Ruby” brzęknął, kiedy wchodził do środka. Mała knajpka była zatłoczona, ani jednego wolnego stolika. Rozpoznał paru gliniarzy, kilku stałych bywalców, trochę przybłędów. Witrażowe szybki nad zasłonami w biało-czerwona kratkę były zaparowane, odcinały wnętrze od potwornej nocy.

Zapach gorącej kawy, hamburgerów i pieczonych kurczaków nie rozwiewał się nigdy, jak smog nad Los Angeles. Kilka wiekowych kelnerek w biało-czerwonych fartuchach i przywiędłych czepeczkach, zręcznie manewrowało między krzesełkami obitymi czerwonym winylem. Niebieskawy dym z papierosów kłębił się pod pożółkłym od nikotyny sufitem.

Pies otrząsnął się, rozpylając deszczowe krople na wytarte dżinsy Harry’ego, po czym przysiadł na zadzie, węsząc łakomie.

Harry ściągnął ze stołu papierową serwetkę, otarł nią twarz i szyję, starając się pochwycić wzrok kelnerki.

– Hej, Doris! – zawołał, kiedy minęła go, śpiesząc za kontuar. – Ile muszę czekać na stolik?

– Dziesięć, piętnaście minut – wzruszyła ramionami. Przytrzymał ją za ramię.

– Muszę mieć pewność, złotko – uśmiechnął się do niej. Miała pięćdziesiąt lat, była pulchna i zabiegana. Znał ją z czasów, gdy miała czterdzieści, była pulchna i miała czas poflirtować. Czas zrobił swoje, ale nadal byli przyjaciółmi.

– Umówiłeś się na randkę u „Ruby”, koteczku? – zapytała, unosząc wyskubane brwi.

– Sprawy zawodowe, Doris. Interesy. Ale to kobieta i nie mogę pozwolić, żeby czekała.

Doris pokazała mu zęby w uśmiechu.

– Lubię, gdy facet wie, jak się należy zachować. Załatwię ci stolik w tamtym odległym kącie, choćbym miała wykopać tych facetów – pociągnęła nosem, spoglądając na mokrego psa. – Pachnie tu jak w chlewie – dodała i poszła sobie.

Wróciła po paru minutach z talerzem pełnym mięsa. Pies zatańczył niecierpliwie na tylnych łapach, kiedy przed nim stanęła.

– Każdemu psu należy się od czasu do czasu kawał stęka – powiedziała, stawiając talerz w kącie. – Nawet takiemu smrodliwemu kundlowi.

– Rozpieszczasz go, Doris. Poza tym, zjadł już swoją kolację. Zrobi się graby.

– Aha! Zawsze lubiłam grubych mężczyzn i grube psy. Odpadasz w przedbiegach, panie detektywie. Same mięśnie, nie ma nawet za co ścisnąć! – roześmiała się z własnego dowcipu, wzięła pod pachę tacę i zdecydowanym krokiem podeszła do stolika w rogu sali.

– Hej tam, chłopaki! – dobiegł Harry’ego jej donośny głos. – Będziecie tu siedzieć całą noc, czy co? Mam klienta, który czeka na ten stolik.

Harry roześmiał się. W tym momencie zadzwonił mu w kieszeni telefon komórkowy.

Odwracając się od hałaśliwej sali, przycisnął go do ucha.

– Jordan – powiedział.

– Detektywie, gdzie jest ta „Ruby”? – w głosie Mallory Malone brzmiała nie skrywana irytacja. – Mój kierowca nigdy o niej nie słyszał.

Nie mógł powstrzymać uśmiechu.

Każdy, kto jest kimś w tym mieście wie, gdzie szukać „Ruby”, panno Malone.

Proszę dać kierowcę do aparatu, wytłumaczę mu, jak dojechać.

Nie roześmiała się, nie raczyła nawet powiedzieć „do widzenia”, „do zobaczenia za chwilę”, nie powiedziała w ogóle nic. Zgłosił się za to kierowca i Harry udzielił mu wskazówek. Kiedy skończył, mężczyźni przy narożnym stoliku odliczali pieniądze, a Doris stała nad nimi jak kat nad dobrą duszą. W chwilę później ruszyli do drzwi i Doris zabrała się za uprzątanie stołu.

Harry pomyślał ze zgrozą, co by było, gdyby panna „Gwiazda” Malone musiała czekać. Usadowił się tyłem do ściany, żeby obserwować drzwi. Pies wsunął się pod stół, opuścił wielki łeb na przednie łapy i szykował się do drzemki.