Harry przebiegł w myślach wszystkie informacje, które udało mu się zebrać na temat Mallory Malone. Było tego zaskakująco mało, jak na tak sławną osobistość.
Wiedział tylko, że pochodziła z Oregonu, że studiowała na Uniwersytecie Stanu Waszyngton, na wydziale dziennikarstwa. Podjęła pracę w małomiasteczkowej stacji telewizyjnej i radiowej, następnie została „chmurką” w telewizji w Seattle.
Stamtąd porwano ją do telewizji krajowej. Czytała wiadomości, potem prowadziła poranną audycję pod tytułem „Kawa czy herbata”, a teraz dochrapała się własnego programu.
Zdarzyło się również małżeństwo z bogatym maklerem z Wall Street. Ale nie trwało długo. Jej mąż zwierzył się kiedyś dziennikarzom, że pracują w różnych godzinach, a żonę całkowicie pochłonęła kariera. „Mallory oddała swoje życie telewizji”, powiedział z goryczą przy okazji jakiegoś wywiadu. „Mam nadzieję, że telewizja ogrzeje ją w nocy”. Nie mieli dzieci.
Kiedy tak siedział i rozmyślał o Mallory Malone, drzwi się otworzyły i do restauracji wkroczyła ona we własnej osobie. Rozejrzała się ze zdumieniem, jakby miała wątpliwości czy trafiła pod właściwy adres.
Harry wyszedł pośpiesznie zza stołu i podskoczył ku niej.
– Panno Malone!
Odwróciła szybko głowę i ich oczy się spotkały. Pomyślał, że w telewizji nie widać, jak intensywnie niebieskie są jej tęczówki, niewiarygodnie długie rzęsy.
Kiedy je opuściła, spoglądając na jego wyciągniętą dłoń, sprawiała wrażenie dziwnie zawstydzonej. Była elegancko ubrana, w szary, jedwabny sweter, szarą spódnicę i czerwony żakiet, a na jej złotych włosach połyskiwały krople deszczu.
Pomyślał, że pasuje do knajpy „Rub” jak kwiatek do kożucha. I miała zimne ręce.
Potrząsając jego dłonią, pomyślała z przykrością, że jest przesadnie wystrojona, zaś Jordan wygląda zupełnie na miejscu w swoich wytartych dżinsach, niebieskiej koszuli i sfatygowanej skórzanej kurtce. Był młodszy niż się spodziewała i, cholera jasna, był atrakcyjny! Zmoczone deszczem włosy przykleiły mu się do wąskiej czaszki, szare oczy patrzyły na nią badawczo, stanowcze usta wyglądały zmysłowo. Miał co najmniej jednodniowy zarost i był stanowczo zbyt pewny siebie.
Trochę zbita z tropu, cofnęła rękę.
– Detektywie Jordan! – powiedziała chłodno. – Znalezienie tego miejsca zajęło mojemu kierowcy równo godzinę.
– Bardzo mi przykro, nie sądziłem, że to jest takie trudne.
Oboje wyczuli narastający antagonizm. Mal obrzuciła pogardliwym spojrzeniem ladę z lustrzaną wystawą ciast i czekoladowego tortu, zaparowaną kuchenkę, popękane plastikowe krzesła i kelnerki serwujące siekane kotlety, smażone jajka, hamburgery i cholesterol.
Pogardliwie uniosła brwi.
Dziadujemy, detektywie Jordan?
Harry zgrzytnął zębami; czego ona, u diabła, się spodziewała, „Le Cirque”?
– Przykro mi, jeżeli lokal nie spełnia pani oczekiwań, psze pani. Ale znajduje się blisko komendy, a ja jestem na służbie – wzruszył ramionami. – Zresztą, przy policyjnej pensji nie można być wybrednym. Wszyscy tu jemy.
Spojrzała na niego, mrużąc oczy.
– Zwyczajni gliniarze, Jordan. Ale nie bogaci gliniarze.
Harry zrozumiał, że ma kłopoty: Mal nienawidziła „Ruby”, nienawidziła gliniarzy, zwłaszcza bogatych gliniarzy. Przez chwilę zastanawiał się, skąd ona to wie, po czym doszedł do wniosku, że prawdopodobnie z tego samego źródła, które dostarczyło jej zastrzeżony numer telefonu. Była kobietą, która zawodowo zajmowała się rozpracowywaniem ludzi.
Goście „Ruby” oglądali się, kiedy prowadził ją do stolika, ale ona zdawała się zupełnie nieświadoma obecności innych ludzi. Usiadła przy stole i jej noga natrafiła na miękką, wilgotną wypukłość, która była psem. Przestraszona zerknęła pod stół i na jej ustach ukazał się niespodziewany uśmiech.
Harry gapił się na nią, oszołomiony. Wyglądało to tak, jakby ktoś rozświetlił ją od wewnątrz.
– Przywitaj się z panią, Squeeze! – wydał polecenie i Squeeze, wierny swemu imieniu, przecisnął się między ich kolanami. Usiadł przy Mallory, po czym uprzejmie uniósł prawą łapę.
– Och, ślicznie! – rzuciła Harry’emu zbolałe spojrzenie, ale ujęła ubłoconą łapę i poklepała psa po łbie, plotąc jakieś czułe nonsensy.
– Squeeze, pod stół! – rozkazał Harry i pies zjechał posłusznie pod stół. Oparł łeb o wytarte zamszowe buty Harry’ego, czekając na jego następny ruch.
Oczy Harry’ego i Mal spotkały się ponownie ponad plastikowym blatem z czarnymi dziurami po papierosach.
– Czy to nie dziwne imię dla psa? Czy nie powinien wabić się Rover, Fido albo jeszcze inaczej? – spytała kobieta.
– Nazywa się Squeeze, [(ang.) – przecisnąć, przepchnąć] ponieważ potrafi wyjść ze wszystkiego. Udowodnił to już w wieku szczenięcym. W cokolwiek go wsadzić, on się przeciśnie na zewnątrz. Pod siatką ogrodową, przez okienko samochodowe, z mojej sypialni w nocy.
Zastanawiałem się, czy nie nazwać go Houdini, ale uznałem, że to zbyt wymyślne.
Squeeze brzmi lepiej.
Skinęła głową na znak, że się z nim zgadza i jasne włosy, upstrzone kroplami deszczu, rozsypały się na jej czole jak płatki chryzantemy.
Harry oderwał od niej wzrok i sięgnął po menu w otłuszczonej, plastikowej oprawie.
– Na co ma pani ochotę? Polecam zapiekaną szynkę i domowe frytki. Szybkim spojrzeniem obrzuciła kopiaste talerze, wyjeżdżające z kuchni.
– Poproszę piwo.
Piwo nie wydawało się w jej stylu; uznał, że bardziej pasowałaby kawa – czarna, bez cukru – po czym doszedł do wniosku, że prawdopodobnie panna Malone wie, kiedy odegrać rolę równej babki.
Dał znak Doris i zamówił dwa piwa. Na widok jego towarzyszki Doris opadła szczęka.
– Dwa piwa?! – powtórzyła ze zdumieniem. – Powinieneś postawić tej pani szampana, koteczku!
Mal roześmiała się, kiedy Doris puściła do niej oko.
– My, kobiety, powinnyśmy trzymać się razem – skonstatowała Doris, kierując się w stronę lady. W mgnieniu oka była z powrotem z dwoma kuflami i bloczkiem do zamówień.
– Mogłabyś dać mi tu swój autograf, Mal? – poprosiła ze wzruszeniem. – Inaczej dzieciaki mi nie uwierzą, jak im powiem, kto był dzisiaj w „Ruby”. Kurcze! – dodała z rezygnacją, kiedy Mal z wystudiowaną niedbałością złożyła autograf na bloczku – i tak mi nie uwierzą. Powiedzą, że zmyślam.
– Ale my obie będziemy wiedziały, że nie zmyślasz – Mal uśmiechnęła się do kelnerki.
– No tak. I to się liczy. Dzięki, Mal, jestem ci wdzięczna. A skoro już o tym mowa, nie pozwól temu facetowi, żeby cię wykorzystał. Zawsze mu powtarzam, że nie ma za grosz rozumu, same mięśnie.
Śmiech czaił się w niebieskich oczach Mal, kiedy upiła pierwszy łyk lodowato zimnego Budwisera. Potem zdjęła czerwony żakiet i spojrzała Harry’emu prosto w oczy.
– No dobra, Jordan – powiedziała niespodziewanie, bardzo rzeczowym tonem.
Zaczynaj.
– Czuję się jak aktor na przesłuchaniu do głównej roli – powiedział nerwowo.
– Kto wie, czy tak właśnie nie jest. Słucham.
Przytoczył jej fakty dotyczące morderstw. Powiedział, że nie istnieje żadne powiązanie między trzema ofiarami. Nie pochodziły z tego samego miasta, ani nawet z tego samego stanu. Nie znały się. Nie mieszkały blisko siebie. Nie studiowały na tej samej uczelni.
– To nie były nieplanowane morderstwa – powiedział. Facet jest pedantem. Jest profesjonalistą. Wie dokładnie, co robi. Wydaje mi się, że wie, gdzie mieszkają jego ofiary, zna ich rozkład dnia, wie, kiedy mają zajęcia, gdzie i kiedy chodzą same.
Oczy Mal rozszerzyły się i dreszcz przeleciał jej po plecach, kiedy powiedziała: