Zaczął rozmyślać o Mal Malone. Odtwarzał spotkanie z nią, jakby nagrał je sobie w głowie na taśmę filmową, od samego początku, kiedy obrzuciła go prowokującym spojrzeniem. Odtworzył w pamięci jej szczere zainteresowanie sprawą, jej przerażenie, kiedy powiedział, co zrobił morderca. Odtworzył jej obraz, kiedy oglądała portret pamięciowy.
Patrzyła na portret mordercy z twarzą kompletnie pozbawioną wyrazu. Nie dostrzegł w niej śladu niesmaku, grozy, czy choćby zwykłej ludzkiej ciekawości.
To właśnie było nienaturalne. Przedtem okazywała żywe zainteresowanie. Był o tym przekonany. A potem, kiedy spojrzała na portret, jej twarz zmieniła się w maskę.
Twarz, ale nie oczy. Pamiętał ich wyraz, kiedy oddała mu portret. Nie pojawił się w nich błysk rozpoznania, nie było w nich nawet strachu.
Przez ułamek sekundy Mallory Malone miała oczy ściganego człowieka.
W zamyśleniu sączył bourbona. Uważał, że panna Malone coś ukrywa i zastanawiał się, co to mogło być. Coś związanego z metodą morderstwa, czy z tożsamością dwóch młodych ofiar? Prawie udało jej się ukryć reakcję, ale była przecież aktorką, kobietą o stu twarzach. Pomyślał, że Mal Malone ma w sobie wszystkie cechy, których najbardziej nie znosił; jest zgryźliwa, twarda, bez reszty oddana swojej karierze.
Potem przypomniał sobie, jak uśmiech rozjaśnił jej twarz, kiedy zobaczyła psa.
Przypomniał sobie krople deszczu, połyskujące w jej włosach jak cekiny, niespodziewany błękit oczu. Może, mimo wszystko, źle ją ocenił.
Westchnął ciężko.
– Panna Malone jest tajemniczą kobietą – powiedział psu. – Wie więcej niż mówi.
A ja zamierzam dowiedzieć się, co ukrywa.
Squeeze uniósł głowę i popatrzył na niego bacznie. Machnął ogonem i powrócił do swojej kości.
– Kochaj mnie, kochaj mojego psa – powtórzył Harry z uśmiechem. Zerknąwszy na zegarek, postanowił, że zadzwoni do niej rano, czyli już za parę godzin.
11.
Mężczyzna ostrożnie prowadził swoje volvo. Wracał do domu później niż zwykle. Nie lubił zakłóceń w rozkładzie dnia, ale musiał pogodzić się z istniejącym stanem rzeczy. Pojawił się pewien problem.
Trzypasmowa ulica, którą jechał była przyjemna, a dobrze utrzymane, odsunięte od drogi domy, leżały pośród aksamitnie zielonych trawników. Drogie samochody stały na podjazdach, a ogrodnicy prześcigali się w doskonałości, zastępując martwe wiosenne kwiaty roślinami lata.
Dom mężczyzny leżał na końcu alei, naprzeciwko pustej parceli, oddzielony od sąsiednich posesji krzaczastym ekranem z leilani. Nie był to żywopłot jego marzeń, ale posiadał tę zaletę, że rósł szybko i gęsto. W tym wypadku musiał poświęcić piękno na rzecz praktyczności. Wynagrodził to sobie w pozostałej części ogrodu, który był wzorcowy, był jego dumą i radością.
Zaparkował swoje volvo w garażu. Zgasił silnik i wcisnął przycisk automatycznych drzwi, czekając aż wrota zamkną się do końca. Dopiero wtedy wysiadł z wozu.
Wziął z tylnego siedzenia czerwone pudełko przypominające segregator, zatrzasnął drzwiczki i starannie zamknął samochód.
Zamki w drzwiach prowadzących do domu należały do najdroższych i najbardziej skomplikowanych. Wyjął klucze, otworzył oba, wszedł do środka i zamknął je za sobą. Zasunął obie zasuwy, z których jedna wchodziła w podłogę, druga w ścianę.
Jednym spojrzeniem objął schludną pralnię, wyłożoną białymi kafelkami. Piwnica była dokładnie w takim stanie, w jakim ją zostawił.
Przeszedł do holu i starannie obejrzał frontowe drzwi. Wszystkie zamki były zamknięte, zasuwy zasunięte.
Zadowolony z inspekcji stanu bezpieczeństwa, skierował się do wyłożonego boazerią gabinetu i postawił segregator na biurku. Zirytowany podszedł do regału z książkami i przestawił parę z nich, odłożonych do przeczytania.
Przy okazji poukładał również długopisy w plastikowym pojemniku, oddzielając czerwone od niebieskich i czarnych. Nie mógł pracować, dopóki wszystko nie było idealnie wysprzątane. Na tip top, jak mawiał jego ojciec, oficer marynarki wojennej.
Przynajmniej oficerem marynarki wojennej nazywał ojca wobec obcych, co częściowo pokrywało się z prawdą. Już jako młody porucznik jego ojciec miał problemy z piciem. Zdarzały się incydenty: barowe burdy, bójki w obcych portach, pijaństwo na służbie. Otrzymał ostrzeżenie. Zdarzył się o jeden incydent za dużo; pobił kobietę, prostytutkę w San Diego, omal jej nie zabił. Został niesławnie usunięty z marynarki.
On miał wtedy sześć lat. Matka powiedziała mu prawdę dużo później, nigdy natomiast nie zwierzyła się sąsiadom. Podtrzymywała legendę męża-oficera, podczas gdy mąż tłukł się od jednej posady komiwojażerskiej do drugiej, wiecznie w drodze i wiecznie za kierownicą.
Nie był to jedyny rodzinny sekret.
Chłopak sypiał z matką w jednym łóżku odkąd wyrósł z pieluszek. I serdecznie tego nie znosił. Była potężną kobietą o wielkich obwisłych piersiach, które podtykała mu do ssania nawet wtedy, gdy już nie chciał mleka. I, o wstydzie, przez cały okres jego dojrzewania.
– No, zrób to! – popędzała go, wpychając w jego niechętne usta gigantyczną brązową brodawkę – musisz uwolnić mnie od tego mleka. Zresztą, to wszystko twoja wina. To przez ciebie tak się roztyłam. Przez ciebie twój ojciec już mnie nie chce.
Duszny zapach kobiecego ciała zdawał się go spowijać. Wyczuwał, jak matka porusza rękami pod swoją koszulą nocną. Jęczała i drżała.
– Co robisz?! – zawołał przerażony, odrywając usta, ale ona przyciągnęła jego głowę.
– Po prostu rób, co ci każę – rozkazała, a kiedy się wyrywał, ze złością uderzyła go w twarz. – Rób, co każę albo wygarbuję ci skórę! – syknęła, drżąc z podniecenia, kiedy zabrał się znów do ssania. I zaczęła go dotykać.
Ale o tym nie chciał myśleć.
Jego sypialnia była równie nieskazitelna, jak reszta domu. Gładki beżowy dywan, proste drewniane łóżko i nocny stolik ze szklanym blatem. Łóżko pojedyncze, mdliło go z obrzydzenia na myśl o tym, że ktoś mógłby leżeć obok. Pokój należał wyłącznie do niego.
Zdjął tweedową marynarkę i powiesił ją starannie w szafie. Zsunął szare flanelowe spodnie i powiesił obok marynarki. Potem przyszła kolej na koszulę i slipy, które wrzucił do kosza na brudną bieliznę. Wziął długi prysznic.
Po kąpieli wytarł się ręcznikiem i zbadał swoje nagie ciało w lustrze. Był niski i przysadzisty, ramiona miał szerokie, co było wynikiem podnoszenia ciężarów w młodości. W przeciwieństwie do gęstych włosów na głowie, co miesiąc farbowanych na ciemny brąz w zakładzie fryzjerskim w centrum Bostonu, włosy na klatce piersiowej były siwe. Zarost również. Kiedy w wieku dwudziestu sześciu lat zaczął siwieć, uważał, że wygląda atrakcyjnie. Dystyngowanie, takiego słowa używał w odniesieniu do samego siebie. Ale wkrótce był zmuszony przyznać, że przedwczesna siwizna oznacza przedwczesne starzenie i farbował włosy na brąz.
W niczym nie przypominał mężczyzny z portretu pamięciowego. Uśmiechnął się na tę myśl. No, w niczym, to zbyt wiele powiedziane. Oczy były jednak podobne. Z tym że wybierając się na polowanie zawsze zakładał kontaktówki.
Wziął z toaletki okulary w ciężkich oprawkach, włożył je na nos, potem rozdzielił grzebieniem włosy i starannie zaczesał je na lewą stronę. Naturalnie, kiedy zdjął czarną kominiarkę, grube sztywne włosy stanęły na sztorc, tak jak na portrecie. Nie leżały gładko przy czaszce jak zwykle, leciutko wypomadowane.
Poza ogólnym zarysem, twarz na portrecie w niczym nie przypominała jego własnej.
Miał wprawdzie szerokie brwi, ale usta były jedną wielką pomyłką, podobnie zresztą jak szczęka. Roześmiał się głośno na tę myśl. Był o tyle mądrzejszy od gliniarzy. Nigdy go nie złapią, nawet za milion lat.