Zatapiał się w nią gorączkowo, było to więcej niż mógł znieść. Dławiąc krzyk, zatrzymał się na sekundę.
Cienki nóż był przygotowany. Odwrócił jej ręce wnętrzem dłoni ku górze, po czym z zawodową precyzją przeciął najpierw prawy, potem lewy nadgarstek. Krew trysnęła gorącym strumieniem, wtedy zaczął szczytować.
Usiadł, jeszcze rozedrgany. Nic na świecie nie mogło się z tym równać. Była to chwila władzy.
Uniósł głowę, słysząc głosy. Ktoś szedł plażą. Ujrzał błysk latarki, usłyszał męskie głosy. Odskoczył od dziewczyny.
Idący plażą rybak poderwał latarkę, kierując słup światła w stronę dźwięku. Na ułamek sekundy wyłapał w mroku twarz mężczyzny, nieruchomym wzrokiem wpatrzonego w światło, niby zahipnotyzowany zając.
Potem widział, jak ten mężczyzna odwrócił się i uciekł. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi samochodu, rzucił zakrwawiony nóż na podłogę i zapalił silnik.
Zawrócił wóz i pomknął aleją na zgaszonych reflektorach.
– To dziwne, Frank, że ten facet tak zwiewa – powiedział Jess Douglas do swojego kolegi po fachu.
– Jakby diabeł deptał mu po piętach – przytaknął Frank Mitchell. Zabawiał się pewnie z jakąś cizią.
Zarechotali radośnie, aż echo poszło po wodzie, unieśli takielunek i ruszyli w stronę mola i swojej łodzi.
Promień latarki Jessa zamarł, natrafiwszy na rozciągnięte, nagie ciało dziewczyny. Jak na biało-czarnym filmie grozy, plamy na piasku wydawały się czarne przy białych dłoniach.
– Dobry Boże! – powiedział Frank drżącym głosem. Panie Wszechmogący, spójrz tylko!
Jess upuścił sprzęt i rzucił się w stronę dziewczyny. Przyłożył palce do jej szyi, wyczuł puls.
– Jeszcze żyje – szepnął. – Skurwiel podciął jej żyły. Daj mi swoją chustę, Frank, szybko, szybko!
Frank zerwał z szyi bawełnianą chustę i podał ją Jessowi.
– Wiedziałeś Panie, dlaczego uczyniłeś mnie skautem – mruknął Jess, robiąc z chusty opaskę zaciskową na lewej ręce. Jednocześnie nakazał Frankowi przyciskać puls prawej.
– Jezu! – powiedział, ocierając pot z czoła. – Nic dziwnego, że skurwiel tak zwiewał. Chciał ją zabić. Musimy sprowadzić pomoc, Frank. Trzymaj jej rękę, jakby twoje życie od tego zależało, a ja popędzę do budki telefonicznej.
– A jeżeli on wróci? – Frank z niepokojem zerknął w ciemność.
– Boisz się? – zapytał Jess wstając – Jak cholera! – mruknął Frank.
– Ja też. – Jess biegł już plażą. – Dołóż mu, jak wróci, Frank. Pamiętaj, to sprawa życia lub śmierci. Po prostu przyciskaj żyłę, tylko o to proszę.
2.
Pies, wielki, białosrebrny wilczarz o zadziwiająco niebieskich oczach, wyślizgnął się spod łóżka. Usiadł czujny, z nastawionymi uszami i wywieszonym językiem, z napięciem patrząc w zielone cyferki radiowego zegarka:
4:57 – 4:58 – 4:59 – 5:00.
Jego łapa wystrzeliła do przodu, lądując na przycisku alarmu.
Detektyw Harry Jordan z bostońskiego wydziału zabójstw przekręcił się na plecy, ale nie otworzył oczu. Pies obserwował go wyczekująco. Kiedy nic się nie wydarzyło, wskoczył na łóżko. Położył łeb na piersi Harry’ego z oczami utkwionymi w jego twarz.
Dziesięć minut później budzik uruchomił się ponownie. Tym razem pies pozwolił mu dzwonić.
Harry otworzył szare oczy i spojrzał wprost w niebieskie ślepia wilczarza. Pies machnął ogonem, ale nie podniósł łba.
Harry jęknął. W jego śnie oczy, w które patrzył, nie należały do psa.
– W porządku, obudziłem się – powiedział, targając sierść na grubym karku psa.
Wstał z łóżka i przeciągnął się z rozkoszą. Potem poczłapał po wypastowanych deskach podłogi do okna, by zbadać świt w kolorze ołowiu.
Harry Jordan nago wyglądał wspaniale. Liczył sobie czterdzieści lat, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i smukłe, umięśnione ciało, mimo że od lat żywił się w jadłodajni „Ruby”, o dwa kroki od posterunku. Miał niesforne, ciemne włosy, szczere oczy i jednodniowy zarost.
Koledzy nazywali go Profesorkiem, z uwagi na harwardzki dyplom, ale bardziej niż studia prawnicze imponowały im osiągnięcia Harry’ego na uniwerku Michigan, gdzie nadal z podziwem wspominano jego wyczyny jako plotkarza biegającego na 110 metrów. Nie wiedzieli natomiast, ponieważ informację zachował dla siebie, że odziedziczył furę pieniędzy.
Dziadek zostawił mu fundusz powierniczy, który otrzymał w dniu trzydziestych urodzin, plus piękny dom z piaskowca na bostońskim Beacon Hill. Harry uważał, że cieszyłby się z pieniędzy bardziej, gdyby otrzymał je w wieku dwudziestu nie trzydziestu lat, choć był gotów przyznać dziadkowi rację.
Gdyby dostał je wcześniej, wydałby na szybkie samochody, łatwe kobiety i poszukiwanie samego siebie. A tak, musiał odbyć te poszukiwania na własny koszt.
Nigdy nie zapomniał, co powiedział mu ojciec, kiedy o mały włos nie zawalił pierwszego roku prawa.
– Może byś, do licha ciężkiego, przestał myśleć kutasem i ruszył rozumem – warknął gniewnie. – Zapnij rozporek, Harry. Oddaj mi kluczyki od porsche’a, maszeruj na salę wykładową i zabieraj się do roboty.
W końcu wstąpił jednak na drogę poprawy. Skończył prawo i pracował w rodzinnej firmie, dopóki był to w stanie wytrzymać. Potem złożył rezygnację i zatrudnił się w bostońskim wydziale policji.
Zapytany o powód, dał tę samą odpowiedź ojcu i rekrutującemu oficerowi: „W dzisiejszych czasach prawnicy nie walczą o sprawiedliwość. Bawią się prawem, wykorzystując kruczki i zgarniając honoraria. Pracując jako policjant, będę przynajmniej łapał kryminalistów”.
I robił to. Był dobrym gliną: przeszedł całą drogę od wozu patrolowego – poprzez ekipę ratowniczą, zespół do walki z oszustwami i narkotykami aż dochrapał się starszego detektywa. Ożenił się kiedy miał dwadzieścia osiem lat, a ona dwadzieścia. Nie spodobała jej się przemiana z żony prawnika na żonę gliniarza.
Był zdruzgotany, kiedy go opuściła. Trzymał ją w ramionach i całował, ale było już za późno. Uczucie odeszło razem z nią.
Podzielił dom na Beacon Hill na mieszkania i wynajął trzy piętra. Wprowadził się na parter i kupił sobie szczeniaka. Wilczarza. Pies wyglądał naprawdę jak wilk i był stworzeniem najbardziej przypominającym dzikie zwierzę, jakie Harry’emu udało się znaleźć. Nazwał psa Squeeze i wszędzie go ze sobą zabierał.
Przeszedł przez hol i otworzył drzwi, prowadzące do sporego, otoczonego murem ogrodu. Pies śmignął mu koło nóg z radosnym warknięciem. Przez chwilę stał węsząc, potem rozpoczął poranny rytuał oblewania zaniedbanego ogrodu.
Harry podreptał do łazienki.
– Muszę zająć się tą trawą – obiecał sobie, jak co rano. Problemem był czas, a raczej jego brak. A jednak lubił swój ogród, podobnie jak lubił swoją łazienkę.
Była ogromna, kwadratowa i staroświecka, z czarno-białymi kafelkami na podłodze, kominkiem i żelazną kratą, wanną zabudowaną mahoniowymi panelami, odpowiednią rozmiarami dla olbrzyma, z wiktoriańskim sedesem z pojemnikiem w niebieskie kwiatki i ozdobną porcelanową spłuczką. W marmurowej umywalce można się było pluskać, co zdaniem Harry’ego rekompensowało mu brak blatu, na którym mógłby ustawić przybory toaletowe. Z łazienki wrócił do holu. Zerknął na Nautilusa, zupełnie nie pasującego do pianina z kości słoniowej i reszty wnętrza, które kiedyś było eleganckim salonem dziewiętnastowiecznej bostońskiej damy. Do Nautilusa wróci za chwilę, teraz potrzebował filiżanki kawy.