Powiedziała sobie, że nie powinna myśleć o Harrym Jordanie ani o kimkolwiek.
Musi zrobić program. Tylko to było ważne.
Pod koniec długiego dnia poszła z całą ekipą do chińskiej restauracji w pobliżu studia, piła jaśminową herbatę i śmiała się wraz z innymi, rozładowując napięcie.
Wróciła do domu po dziewiątej. Ledwo otworzyła drzwi, ogarnął ją zapach lilii.
Zamknęła oczy, pewna że śni. Kiedy je znów otworzyła, ujrzała wielki kryształowy wazon przy stoliku w holu, pełen pachnących białych lilii i kremowych róż.
Zauroczona wyciągnęła dłoń i dotknęła kwiatów.
Koperta z kartką leżała na stole, ale wiedziała, że kwiaty przysłał Harry Jordan. Przeszył ją krótki dreszcz lęku. Skąd wiedział o liliach? Potem uświadomiła sobie, że prawdopodobnie zadzwonił do Beth i zapytał o jej ulubione kwiaty.
Ku swojemu zdziwieniu zauważyła również małą paczuszkę. Zrzuciwszy pantofle, pobiegła do salonu, usadowiła się w wielkim fotelu, przewieszając nogi przez poręcz. Uśmiechnęła się, czytając liścik.
„Enigma. Osoba z zagadkowym, lub sprzecznym charakterem. Tajemnicza, intrygująca. Od greckiego ainigma, od aninisesthai – mówić zagadkami. (Słownik wyrazów obcych, definicja enigmy)”.
– Bardzo dowcipne, Harry – powiedziała rozbawiona.
Obejrzała paczuszkę. Opakowana była w papier ze świętymi Mikołajami i życzeniami świątecznymi. Pomyślała, że detektywowi Jordanowi najwyraźniej pomyliły się pory roku, potem doszła do wniosku, że był to jedyny papier ozdobny, jaki miał pod ręką. Rozdarła go niecierpliwie, jak dziecko w wigilijny wieczór.
W środku była płyta kompaktowa, „Enigam Variations” Edwarda Elgara. Z uśmiechem wsunęła ją w odtwarzacz.
Siedziała po turecku na dywanie, patrząc w płomienie, podczas gdy pokój wypełniła romantyczna muzyka. Zapach lilii rozchodził się po całym domu, polana radośnie trzaskały w kominku. Dzisiaj, dzięki Harry’emu Jordanowi, czuła się mniej samotna.
Nie zawsze tak było. Kiedyś, dawno, dawno temu była Mary Mallory Malone, szarą myszką z Golden High. Najbardziej samotną dziewczyną na świecie.
Mary Mallory nie urodziła się w Golden. Sprowadziły się tu, kiedy miała dwanaście lat, po tym, jak zostawił je ojciec. Nigdy go już nie zobaczyła, ale dobrze pamiętała, jak wyglądał. Wysoki i żylasty, z tatuażem syreny na muskularnym ramieniu i głęboką blizną przecinającą lewy policzek. Napinał mięśnie ramienia, tak żeby piersi syreny podskakiwały i kątem oka spoglądał na Mary Mallory i jej matkę, wiedząc, że czują się zawstydzone.
Był marynarzem, w pewnym sensie. Pracował jako palacz na statkach handlowych pływających między Seattle a Azją, ale ocean widywał jedynie w tych rzadkich chwilach wytchnienia, kiedy wychodził z palarni na pokład, żeby zapalić papierosa. Patrzył wtedy zmęczonymi, brązowymi oczami na rozfalowany bezmiar wody. Potem umykał pod pokład, do swojej koi albo szedł z powrotem na stanowisko przed wielkim piecem.
Kiedy dobijał do portu, sprawy miały się zgoła inaczej. Przez cienką ścianę dzielącą ją od sypialni rodziców Mary Mallory słyszała, jak opowiada o tym matce. Jak ją torturuje plastycznymi opisami swoich podbojów.
Mary Mallory zakrywała uszy i chowała głowę pod poduszkę, żeby nie słyszeć tych sprośnych historyjek o kobietach, które kupował w Macau, Tajpej, czy Honolulu. Ale matka musiała słuchać, kiedy tłumaczył jej drobiazgowo, dlaczego nie może się równać z prostytutkami.
Wiesz, co one robią? – mówił groźnym, ochrypłym od papierosów głosem. – Chwytają mięśniami. No, właśnie tymi – wciskał w nią brutalnie palce, a ona dławiła w poduszce krzyk, żeby nie przestraszyć swojej młodej córki w sąsiednim pokoju.
– Jesteś beznadziejna – burczał, daremnie się w niej zatapiał, obarczając żonę winą za własne niedostatki. Kompletne zero, słyszysz mnie? Zero! Jesteś obłąkana.
Potem rozlegał się dźwięk, jaki wydaje otwarta dłoń, spadająca na nagie ciało.
Mary Mallory słyszała okrzyki bólu, choć wpychała palce do uszu.
Och, Boże, Boże, proszę, nie pozwól jej skrzywdzić! – modliła się, siadając wyprostowana na łóżku. – Nie pozwól, by ją bił. Każ mu przestać!…
Bóg czasem wysłuchiwał jej próśb. Słyszała skrzypnięcia łóżka, szelest ubrania, pobrzękiwanie klamry u paska, potem grzmotnięcie butów o podłogę i drugie skrzypnięcie, kiedy ojciec siadał na łóżku, by je założyć.
Potem następowała długa cisza. Mary Mallone wiedziała, że ojciec stoi wtedy, spoglądając z góry na matkę. Krzyżowała ramiona i nogi, i zaciskała z całej siły powieki.
– Nie bij jej – modliła się. Tylko jej nie bij…
Czasem bił, czasem nie. Potem słyszała dudnienie butów na schodach i huk zatrzaskiwanych drzwi, od którego lichy dom drżał w posadach.
Mary Mallory zamierała, nasłuchując aż do bólu powracających kroków ojca.
Dopiero usłyszawszy warkot samochodu, pozwalała sobie na ulgę, pewna, że tej nocy ojciec nie wróci.
Gapiła się w ścianę, słysząc tłumiony płacz matki, cierpiała razem z nią, ale nie wiedziała, jak jej pomóc. Nie mogła tam pójść, zarzucić jej rąk na szyję i pocieszyć. W rodzinie Malone nie robiono takich rzeczy.
Nikt nigdy nie mówił o swoich uczuciach i Mary Mallory doszła do wniosku, że widocznie nie powinno się ich mieć. Zresztą, w jej rodzinie w ogóle nie rozmawiano, jeżeli nie liczyć prośby o podanie soli przy obiedzie.
Matka wydawała się zamknięta we własnym świecie rozpaczy. Jak lunatyczka snuła się po małym domu w wyblakłej, różowej podomce. Godzinami siedziała przy kuchennym stole nad filiżanką kawy i gapiła się w przestrzeń paląc papierosa za papierosem.
– Mamo – zagadnęła ją któregoś dnia, kiedy ojciec był na jednym z dłuższych rejsów i życie wydawało się prostsze. – Może poszłybyśmy do kina? W Rialto grają podobno dobry film.
Mętne oczy matki spoczęły na niej przez sekundę. Uniosła brwi, jakby zdziwiona widokiem córki.
Idź sama, pieniądze są w mojej torebce.
Więc poszła do kina sama, zapamiętała się w kolorowej wspaniałości najnowszego hollywoodzkiego musicalu. Chłonęła muzykę, śmiech i piękne suknie aż zatraciła poczucie miejsca i czasu. Żyła wraz z tymi ludźmi na ekranie. Dopiero, kiedy pojawiły się napisy, zapalono światła, powróciła do strasznej rzeczywistości bycia Mary Mallory Malone.
Oglądała wszystkie filmy wyświetlana w Rialto, czasem dwa, trzy razy. Kiedy nie miała pieniędzy, czyli prawie zawsze, wślizgiwała się do kina tylnymi drzwiami, prowadziła swoje zastępcze, celuloidowe życie, gromadząc obrazy w pamięci, by odtworzyć je potem nocą, w łóżku. Aż do dwunastego roku życia wierzyła, że życie jest takie jak w kinie. Że tylko jej życie jest inne.
Jedynym nieprawdziwym zgrzytem były historie miłosne. Nie wierzyła, że ludzie naprawdę patrzą na siebie tak tkliwie, że tulą się, całują, i mówią: „kocham cię”. Wiedziała, że rodzice jej nie kochają i uznała, że winę za to ponosi ona sama, ponieważ jest brzydka. Była nieśmiałym, bezbarwnym dzieckiem, chuda, ze słabymi jasnymi włoskami i krótkowzrocznymi, niebieskimi oczami, ukrytymi za brzydkimi, grubymi szkłami w plastikowej oprawce. Nie pamiętała, by w całym jej dziesięcioletnim życiu któreś z rodziców wzięło ją w ramiona. Nigdy nie nazywali jej pieszczotliwie i nigdy nie sprawili, by poczuła się kimś wyjątkowym.
Miała jedenaście lat, kiedy ojciec nie wrócił z rejsu. Minął rok i pewnego ranka Mary Mallory, zszedłszy na dół, znalazła matkę przy kuchennym stole, jak zwykle z papierosem. Ściskała w ręku list. Podtykała go do oczu, ciągle od nowa przebiegając treść z wyrazem niedowierzania.
– Mary Mallory – powiedziała, dziwnym, nieswoim głosem. Tu jest napisane, że nie uiściłyśmy rat hipotecznych. Tu jest napisane – odnalazła drżącą ręką odpowiedni fragment – że zignorowałyśmy wszystkie poprzednie ostrzeżenia i jeżeli nie opuścimy lokalu do soboty rano, pomocnik szeryfa usunie nas stąd siłą.