Выбрать главу

Podniosła oczy i zdumiona spojrzała na swoją bladą córkę stojącą w drzwiach.

Jakby nagle ujrzała światełko w tunelu, szczęśliwe zakończenie, na które zawsze czekała. Wyrwana ze swego letargu, poderwała się zza stołu.

– Pomóż mi! – powiedziała, rozglądając się dziko po obskurnej kuchence. Musimy się spakować! Naczynia, rzeczy. Ubrania.

Zastanowiła się.

– Wiesz, co to oznacza, prawda? – zapytała, a jej mętne zazwyczaj oczy płonęły triumfem. – Już nigdy nie będziemy musiały oglądać twojego ojca.

To smutne, że dopiero utrata własnego domu uwolniła matkę od tyranii sadystycznego męża, ale Mary Mallory nie pomyślała o tym wtedy. Najpierw poczuła ulgę, potem lęk.

Ale z czego będziemy żyły, mamo? – zapytała, przestraszona.

– Znajdę pracę – powiedziała matka beztrosko, otwierając szufladę i wrzucając tani komplet wysłużonych sztućców do plastikowego worka. – Będę pracować jako ekspedientka w sklepie, albo kelnerka. To obojętne.

Mary Mallory tak nie uważała, ale zdając sobie sprawę, że zostać nie mogą, znalazła duży karton i zaczęła napełniać go naczyniami, układając je starannie.

Przerwała na chwilę pracę i spojrzała na matkę niepewnie. Matka nuciła jakąś nie istniejącą melodię i Mary Mallory uświadomiła sobie, że nigdy przedtem nie widziała jej ożywionej. Miała jeszcze tylko jedno pytanie.

– Ale mamo, gdzie my pojedziemy?

Matka przestała nucić, namyślając się nad odpowiedzią.

– Wiesz co? Zawsze chciałam mieszkać nad morzem – roześmiała się i ten obcy dźwięk przemknął przez stary, ponury dom, jak ta morska bryza, o której marzyła.

– Tak, tam właśnie pojedziemy! – zawołała ekstatycznie. Nad morze!

Był to jedyny moment w jej życiu, kiedy Mary Mallory na ułamek sekundy uchwyciła obraz ładnej dziewczyny, którą była kiedyś jej matka. Zanim wyszła za mąż, zanim pochwyciła ją w swe szpony depresja.

Poczuła, jak udziela jej się euforia matki, prawie uwierzyła, że istnieje szczęście, tam, nad morzem, gdzie kończy się tęcza. I śmiała się również, wrzucając z brzękiem garnki i patelnie do kartonu.

– Jedziemy nad morze! – krzyknęła uszczęśliwiona. Zamknąwszy oczy, wciągnęła w płuca powietrze, jakby już czuła słony powiew oceanu, ostry wiatr we włosach.

Jakby już smakowała ich nowe, szczęśliwe życie.

Parę godzin później wpakowały cały swój skromny dobytek do starego turkusowego chevroleta z chromowanymi wykończeniami. Matka usiadła za kierownicą, a Mary Mallory przypomniała jej, że lepiej zaopatrzyć się w benzynę, skoro udają się w podróż.

Na stacji benzynowej matka starannie odliczyła pieniądze i mrugnąwszy do córki okiem, poszła do sklepiku i kupiła jej coca-colę i czekoladowy batonik.

– Lunch – powiedziała tajemniczo, zapalając papierosa z nowej paczki marlboro.

O szkole Mary Mallory przypomniała sobie dopiero, gdy koło niej przejeżdżały.

– Mamo, co ze szkołą?! – zawołała, sprowadzona nagle na ziemię.

– Będzie nowa szkoła – odparła matka, nie obdarzając starej nawet przelotnym spojrzeniem.

– Czy nie powinniśmy ich jakoś powiadomić?

– Po co? – matka potrząsnęła głową. – Nie ma potrzeby. Wierz mi, nawet nie zauważą, że już cię tam nie ma.

Mary Mallory odwróciła głowę, żeby popatrzeć na brzydki budynek z czerwonej cegły, do którego wchodziła co rano przez ostatnie cztery lata. Nie miała tam przyjaciół, nawet nauczyciele ją ignorowali.

Wiedziała, że jest inna niż dzieci w szkole. Widywała ich rodziców, kiedy przychodzili na wywiadówki albo na przedstawienie z okazji świąt Bożego Narodzenia. Widziała jacy są. Mili, zwyczajni, uśmiechnięci ludzie, którzy śmiali się, rozmawiali ze sobą, żartowali ze swoimi dziećmi i z nauczycielami.

Ludzie, którzy, idąc przez szkolny dziedziniec, trzymali się za ręce albo obejmowali wpół, a ich głowy pochylały się ku sobie, kiedy rozmawiali. W domu Mary Mallory nikt nie rozmawiał.

Matka i ojciec w ciągu czterech lat ani razu nie przyszli do szkoły. Nauczyciele nigdy o nich nie pytali, tylko spoglądali na siebie znacząco, widząc samotną figurkę Mary Mallory na przedstawieniach teatralnych i w dniu sportu.

Dzieci jej nie ignorowały, one jej po prostu nie zauważały. Mary Mallory pozostawiono własnemu losowi, by ginęła, lub walczyła o przetrwanie najlepiej jak potrafi.

Wiedziała, że matka powiedziała prawdę, nikomu nie będzie jej brakowało.

Miała nadzieję, że w nowej szkole nad morzem będzie inaczej.

Jechały przez malownicze okolice i Mary Mallory obserwowała przez okno łaciate krowy, kury siedzące na żywopłotach, a raz zobaczyła nawet stadko różowych prosiąt biegnące truchtem za ogromną, toczącą się z wolna matką.

Zjadła batonik, dzieląc go na malutkie kawałeczki, co zapewniło jej pożywienie na parę godzin. Ale kiedy o zmroku wydostały się w końcu na drogę ku morzu, umierała z głodu.

– Jestem głodna, mamo – powiedziała. Będzie coś na kolację?

Matka zerknęła na zegar na tablicy rozdzielczej.

– Dobry Boże, już tak późno? – powiedziała zdziwiona. Gwałtownie skręciła kierownicą w lewo, samochód przemknął przez drogę tuż przed maską wielkiej ciężarówki i wjechała na wyżwirowany parking.

Szesnastokołowa ciężarówka, wioząca pnie do tartaku, zahamowała z piskiem opon.

Baba za kierownicą! – wrzasnął kierowca, ocierając pot z czoła. – Nauczy się pani włączać kierunkowskaz, jak pani w tyłek wjadą!

Zdenerwowana Mary Mallory zagryzła wargę, matka jakby nie usłyszała.

– Przepraszam – wyszeptała bezgłośnie Mary Mallory, ale kierowca tylko potrząsnął głową i spoglądał nieżyczliwie.

– Chodź – powiedziała matka, wysiadając z wozu i idąc w stronę jasno oświetlonej kawiarni.

Pośpieszyła za nią.

– Mamo, nie uważasz, że powinnyśmy zamknąć samochód?

– Zamknąć? Dlaczego? – zerknęła za siebie bezradnie, a Mary Mallory wyjęła jej kluczyki z ręki i pobiegła z powrotem do chevroleta.

Kawiarnia przy postoju ciężarówek była jasno oświetlona, zadymiona i Pełna ludzi. Pachniało bekonem, hamburgerami i kawą. Muzyka z szafy grającej zlewała się z szumem rozmów i podzwanianiem garnków w kuchni.

Zignorowawszy czekających mężczyzn, matka przepchnęła się na początek kolejki.

Może być hamburger? – odwróciła się do Mary Mallory, kulącej się nerwowo z tyłu.

Nie czekając na odpowiedź, zamówiła dwa hamburgery i dwie coca-cole.

Zabrała tacę i nie zważając na złośliwe komentarze zirytowanych kierowców, pomaszerowała do stolika przy oknie. Mary Mallory szła za nią ze spuszczoną głową. Miała tylko nadzieję, że nikt nie podejdzie i nie dogada im za to, że bezczelnie wepchnęły się w kolejkę.

Siedziała w milczeniu naprzeciwko matki, jedząc hamburgera. Nie pamiętała, kiedy ostatnio gdzieś się wspólnie wybrały i humor jej się poprawił. Zaczynała wierzyć że nad morzem naprawdę czeka na nie nowe życie. Matka zupełnie się zmieniła: wydawała się taka silna, energiczna, jakby wraz z mężem pozbyła się strasznej przeszłości, smutnej, wiecznie przestraszonej kobiety, którą niegdyś była. Mary Mallory uwierzyła, że matka znajdzie pracę. Będą miały prawdziwy dom, przyjaciół, szczęście.

W samochodzie usnęła i spała do chwili, gdy matka trąciła ją łokciem i powiedziała:

– Obudź się, Mary Mallory. Znalazłam morze.

Były gdzieś wysoko, nad urwiskiem. Za sobą miały las tak wysoki, że drzewa zdawały się dotykać pogodnego nocnego nieba. A przed nimi leżał ocean, upiornie czarny, z wyjątkiem srebrnego pasma księżycowego światła.