Mary Mallory opuściła szybę i wychyliła się z wozu, wdychając chłodne, świeże powietrze. Wytknęła język, smakując słonawy wiatr. Ocean dyszał niespokojnie, pomrukiwał, jęczał i syczał, kiedy fale rozbijały się o skały poniżej, zupełnie jak gigantyczne prehistoryczne zwierzę.
– Morze, mamo – powiedziała. Matka ziewnęła.
– Chyba możemy zostać tu na noc – powiedziała, po czym skuliła się na fotelu i zamknęła oczy.
Mary Mallory obejrzała się przez ramię. Na tylnym siedzeniu piętrzył się stos pudeł, plastikowych toreb, ubrań. Nie było tam dla niej miejsca. Podniosła szybę i, idąc za przykładem matki, skuliła się na fotelu.
Przez sen czuła słonawy zapach oceanu, a kiedy się obudziła, słońce znaczyło drżący ocean plamkami złota. A matka spała twardo z głową na jej ramieniu.
Nie pamiętała, by matka była kiedyś tak blisko. Siedziała zupełnie nieruchomo, bojąc się utracić kontakt, czując ciepło policzka matki na swojej skórze.
Patrzyła, jak chmury zasnuwają niebo, a woda zmienia kolor, przechodzi od niewinnego błękitu do stalowej szarości. Para wiewiórek przemknęła obok samochodu, kiedy pierwsze krople zabębniły o dach. Deszcz zmienił się w ulewę, a morze w gniewny, huczący żywioł, toczący się ku urwisku.
– Dobry Boże, pada! – zawołała matka, siadając i trąc oczy. – Komu w drogę temu czas, Mary Mallory. Jedziemy!
Zjechały z powrotem na błotnistą dróżkę, prowadzącą przez las do autostrady.
Wycieraczki bezskutecznie walczyły z potokami deszczu, kiedy jej matka skierowała turkusowego chevroleta na południe, starając się przebić wzrokiem nawałnicę.
Deszcz padał jeszcze, kiedy pół godziny później zajechały na stację benzynową.
Opróżniły dwie plastikowe torby i zarzuciły je sobie na głowy, żeby nie zmoczyć włosów i pobiegły do łazienki, chichocząc jak wariatki. Umyły ręce i twarz, ale nie miały szczoteczek do zębów, kupiły więc w automacie miętową gumę do żucia i ruszyły w dalszą drogę.
Cholera! – zawołała matka, kiedy znów znalazły się na autostradzie. Zapomniałam zatankować Mary Mallory sprawdziła wskaźnik paliwa, zostało im jeszcze pół baku. Patrzyła przez okno na kaskady wody, wzbijane przez mijające je ciężarówki, które pędziły po szosie, jakby do nich należała.
– Mamo, jestem głodna! – powiedziała godzinę później, przekrzykując jakiś popularny przebój, który ryczał z odbiornika.
– Głodna? Znowu? – Matka rzuciła jej pełne niedowierzania spojrzenie i zapaliła następnego papierosa. – Ostatnio cały czas jesteś głodna. To pewnie przez to morskie powietrze – zaśmiała się.
Mary Mallory, która przez ostatnią godzinę wdychała jedynie dym z papierosów, pomyślała, że morskie powietrze nie jest takie złe. Opuściła szybę, ale tym razem do wnętrza wpadł tylko lodowaty wiatr i strumień wody.
– Zamknij to cholerne okno, Mary Mallory! – krzyknęła matka. – Zaziębię się na śmierć – drżała w swojej skąpej, bawełnianej sukience.
Mary Mallory zamknęła okno, ściągnęła z tylnego siedzenia puchaty, wełniany sweter.
Proszę – powiedziała, podając go matce. Matka zdawała się nie słyszeć, ale Mary Mallory zarzuciła go jej na ramiona.
Jechały tak przez deszcz godzinami, Mary Mallory miała wrażenie, że bez końca.
Potem silnik zaczął prychać i charczeć. Matka zmarszczyła brwi i docisnęła pedał gazu. Mary Mallory spojrzała na nią z niepokojem.
Zjechały na pobocze, gdzie stary, wielki samochód zacharczał po raz ostatni i umilkł. Matka założyła ręce za głowę i przeciągnęła się z rozkoszą.
– No to jesteśmy na miejscu – ziewnęła. Skończyła się benzyna. Koniec drogi, Mary Mallory. Tutaj zostajemy.
– Mary Mallory spuściła szybę. Wystawiła głowę na zewnątrz i przeczytała tablicę tuż przed maską samochodu.
„Witajcie w Golden, w stanie Oregon. Liczba mieszkańców: 906”.
15.
Tydzień był długi, męczący i jeszcze się nie skończył.
Poza zabójstwem Summer Young Harry prowadził parę innych spraw. Czekała go jeszcze jedna wizyta w szpitalu Mass General, zanim będzie mógł pójść do domu, nalać bourbona, wziąć długi prysznic, włączyć jakąś płytę i pomyśleć o reakcji Mallory Malone na jego enigmatyczny liścik.
Nie podpisał się celowo, a teraz przyszło mu nagle do głowy, że panna Malone może w ogóle nie wiedzieć, od kogo pochodzą kwiaty.
Nieee! – powiedział sobie z uśmiechem. Oczywiście, że będzie wiedziała. Mądra z niej kobieta – chciał powiedzieć „babeczka”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Panna Malone, psze pani, nie byłaby zachwycona, gdyby określił ją mianem „babeczki”.
Wcisnął jaguara między czerwonego forda, a szare volvo combi, odruchowo sprawdzając tablice rejestracyjne. Był to zawodowy odruch z czasów, gdy jeździł na patrolach, szukając skradzionych samochodów i zbiegłych złoczyńców.
Powtarzając w myślach numery, szedł przez parking w stronę izby przyjęć.
Przed paroma godzinami dostali wezwanie do wypadku drogowego, który po bliższych oględzinach okazał się pojedynkiem gangów. Ofiara nie była gotowa zeznawać. Nie mając zwłok, gliniarz z wydziału zabójstw jest w zasadzie bezrobotny, ale Harry wiedział, że lepiej sprawdzić, czy sytuacja się nie zmieniła.
Poczekalnia pachniała środkami dezynfekcyjnymi i krwią. Jak zwykle dawało się tu wyczuć napięcie i lęk. Ranni i chorzy cierpliwie czekali na swoją kolejkę.
Dzieci płakały, zrozpaczeni rodzice spacerowali, pobledli krewni czekali w milczeniu na wiadomości – dobre lub złe – o swoich ukochanych.
– Dobry wieczór, Suzie – powiedział do młodej pielęgniarki przy stanowisku. – Pracowita noc?
– Jak zwykle – Suzie Walker obdarzyła go uśmiechem, który powiedział mu, że nie miałaby nic przeciwko, gdyby poprosił o jej numer telefonu. Dziesiątki razy widywała Harry’ego w szpitalu, ale on nigdy nie wykazał inicjatywy.
– Pewnie przyszedłeś do tego wypadku samochodowego? Został przeniesiony na oddział, trzecie piętro na lewo. Detektyw Rossetti cię uprzedził.
– Historia mojego życia – Harry uśmiechnął się szeroko i wbiegł na trzecie piętro, przesadzając po dwa schodki, tylko po to, by udowodnić, że wcale nie jest taki zmęczony. Wyszedł na korytarz, gdzie stał Rossetti, oparty o ścianę, z papierowym kubkiem w ręku.
– Jak tam nasz pacjent? – zapytał Harry, mijając go w drodze do automatu z kawą.
Rossetti pochłonął ostatni kęs kanapki z tuńczykiem.
– Nieźle – wymamrotał z pełnymi ustami. Jak na faceta z połamanymi nogami i rozbitą czaszką. Przekoziołkował przez dach tego samochodu. Porządnie rąbnął głową w asfalt. Na szczęście dla niego, nie skręcił karku. Na nieszczęście dla nas, ponieważ nadal twierdzi, że nic nie pamięta. Tylko kolor furgonetki – biały.
Harry wrócił z kawą.
– Nie ma potrzeby tu tkwić.
– Gaylord i Franz są teraz na służbie – Rossetti dopił kawę i westchnął ze znużeniem. Jutro jest nowy dzień, Profesorku. Nie wiem jak ty, ale ja wysiadam.
Idę do łóżka. – niepewnie zerknął na zegarek. – Co prawda jest dopiero dziesiąta, może to odrobinę za wcześnie.
– Tylko wtedy, gdy śpisz sam, a jeśli wierzyć twoim słowom, to ci się nigdy nie zdarza.
Rossetti ponownie napełnił kubek i ruszył korytarzem w stronę schodów.
– Jakoś ostatnio nie dopisuje nam szczęście, Rossetti – ciągnął Harry w zadumie. – Jedna czarna furgonetka, a może combi, w sprawie Summer Young, jedna biała furgonetka w sprawie tego przejechanego. Myślisz, że los nam nie sprzyja?
A może to my jesteśmy za głupi, by odnaleźć ślady, które mamy pod samym nosem?