Выбрать главу

Wiem, że w głębi duszy jesteś po prostu staroświeckim facetem i nie wykorzystasz mojej słabości – powiedziała, rzucając mu kokieteryjne spojrzenie spod rzęs, po czym odmaszerowała do kuchni.

Harry poszedł za nią. Zdjął marynarkę i stanął z założonymi rękoma, oparty o kuchenną futrynę.

– To prawda – powiedział. – Tylko że… I nie wiem, czy ktoś już ci to mówił, ale…

Urwał, a ona spojrzała na niego wyczekująco.

– Twoje usta są aksamitne jak płatki fiołków.

– Hmmm. Doprawdy, detektywie? – wyjęła z lodówki butelkę szampana i podsunęła mu ją do inspekcji. Twój ulubiony. Nie zapomniałam.

Skinął głową, wyraźnie pod wrażeniem.

– Nie zapomniałaś – wziął od niej butelkę, otworzył, nie roniąc ani kropli, po czym rozlał do dwóch kryształowych kieliszków na cienkich nóżkach.

– Piję za uroczy wieczór, detektywie Harry – wróciła już do dawnej Mallory Malone, traktującej życie z przymrużeniem oka.

– To znaczy, że ten wieczór jeszcze się nie skończył? Roześmiała się.

– Nie mogę odesłać cię głodnego do hotelu. W tej lodówce prócz alkoholu jest również jedzenie.

Otworzył drzwiczki i przestudiował zawartość.

– Wygląda na to, że planowałaś uraczyć kogoś kolacją.

– Planowałam, dopóki nie stchórzyłam. Wyjął surową przepiórkę.

– Chciałaś to ugotować? Dla mnie?

– Aha. A także faszerowaną paprykę i kus-kus z cebulką, szpinakiem i cytryną.

Harry wzniósł oczy ku niebu.

– Boże, ona potrafi gotować! – powiedział z nabożnym podziwem.

– Co powiesz na kanapkę? Będzie prędzej. Musztarda czy majonez? – postawiła przed nim słoiki.

– Jedno i drugie – patrzył, jak przyrządza kanapki i układa je na dwóch niebiesko-żółtych talerzach.

– Dokładnie tak namalowałby je Matisse – powiedział z zachwytem. – Martwa natura pod tytułem „Dwie kanapki z indykiem i musztardą na Manhattanie”.

– Nie zapomnij o butelce szampana – chwyciła kieliszki i zaprowadziła go do salonu. Ustawiła szampana na stoliku do kawy, zrzuciła pantofle i usiadła na dywanie przed kominkiem. Wcisnęła odpowiedni guzik w odtwarzaczu kompaktowym i pokój wypełniły „Wariacje Enigmy” Elgara.

Zerknęła spod oka na siedzącego naprzeciwko niej Harry’ego i powiedziała:

– Zastanawiam się, jak to się stało, że mężczyzna, który porównuje kanapki z indykiem do obrazów Matisse’a, został detektywem policyjnym?

– Wiesz jak. Omówiliśmy to na ostatniej randce, pamiętasz?

– Randce?

– Jak byś to inaczej nazwała?

Nadgryzła kanapkę, starając się wymyśleć inne określenie.

– Spotkanie. To było spotkanie.

– Może dla ciebie.

– No i mamy jeszcze „aksamitne płatki fiołków”. To zupełnie nie w stylu gliniarza.

– A co twoim zdaniem jest w stylu gliniarza?

– No wiesz, wszystko co męskie, przyziemne, twarde. Czarne, białe i żadnych niuansów.

– Jestem znany ze swoich niuansów. Uśmiechnęła się.

– Widzę, że smakuje ci kanapka.

– Trochę brakuje mi „Ruby”, powiedział z pełnymi ustami. – Ale zważywszy na wszystkie okoliczności – luksusowe wnętrze, wysoką jakość kanapki z indykiem, żółto-niebieskie talerze Matisse’a, aksamitne usta i całą resztę – wolę być tutaj.

Nie powiedział – „z tobą”, ale Mal wiedziała, że właśnie to miał na myśli.

Zadowolona przysiadła na piętach, sącząc wino, patrząc jak Harry zajada kanapkę.

Rozejrzał się po pokoju.

– Wygląda, jakbyś mieszkała tu od zawsze. Dom przodków: portrety na ścianach, rodzinne fotografie w srebrnych ramkach.

Wziął fotografie z bocznego stoliczka i przyjrzał się jej uważnie. Było to zdjęcie pary. Wysoki, krzepki, zdrowo wyglądający mężczyzna obejmował ramieniem drobną, roześmianą blondynkę. Stali na drewnianej werandzie wychodzącej na jezioro i wydawali się szczęśliwi.

– Twoi rodzice – domyślił się. Wzruszyła ramionami.

– Jestem do nich podobna? Jeszcze raz przyjrzał się fotografii.

– Trochę.

– Dlatego ich wybrałam.

Harry podniósł głowę znad fotografii.

– Wybrałaś ich? – powiedział z lekkim przestrachem.

– Jasne. W sklepie ze starzyzną. Wybrałam wszystkich ludzi, których tu widzisz na obrazach i zdjęciach. Zrobiłam to, kiedy tworzyłam swoją przeszłość.

Harry ostrożnie odłożył fotografię na miejsce.

– Chcesz mi o tym opowiedzieć, Malone?

– Nie.

Usta miała zaciśnięte, na twarzy wyraz cierpienia, który zauważył już wcześniej.

– Chyba nie chcę wiedzieć, co miałaś na myśli – podszedł do niej i wziął ją za rękę. Ale uważam, że powinnaś o tym komuś powiedzieć. Dlaczego nie mnie?

– Och, nie wiem! – zawołała niecierpliwie. – To dość banalna historia. Ale tak się namęczyłam, żeby zostawić to wszystko za sobą. Stać się zupełnie kimś innym.

Zmarszczył brwi, starając się zrozumieć, a ona powiedziała:

– Chodzi o to, że praktycznie nie istniałam, dopóki nie stworzyłam Mallory Malone – i nagle zaczęła mu opowiadać o swoim dzieciństwie, o ojcu brutalu, matce melancholiczce, o tym, jak uciekły nad morze i znalazły się w Golden.

„Kurewska dziura”, takim mianem jej matka określiła Golden, kiedy po raz pierwszy wjechały do miasteczka, z całym dobytkiem upchniętym w turkusowym chevrolecie z chromowanymi wykończeniami. Matka miała rację.

Zwichrowane, drewniane domy Golden z nieskończoną wytrwałością czepiały się smaganego wiatrem wybrzeża. Był tam „Hotel Kiwanis”, klub „Elks”, pomnik weteranów wojennych, supermarket „W pół drogi”, jadłodajnia o pretensjonalnej nazwie „Lido Cafe”, oraz starzejąca się ludność. Miasteczko przelotnie flirtowało z letnikami, usiłując kryć swoją siermiężną nijakość pod przykrywką wyblakłych, zachęcających rekwizytów. Ale przyjezdni szybko się stąd wynosili.

Jechali dalej w poszukiwaniu bardziej zielonych pastwisk.

Wszyscy mieszkańcy urodzili się w Golden, podobnie jak ich ojcowie i dziadowie.

Szybko zaliczyli Malonów do miejskiej hołoty i wykluczyli ze swej zamkniętej, klanowej społeczności.

Mal brakowało słów, by opisać straszną samotność tamtych lat. Wiele pustych dni, składających się w nieskończoność. Matka była jedyną bliską jej osobą, choć ta bliskość wynikała wyłącznie z faktu, że razem mieszkały. Matka nigdy się o nią nie troszczyła, nie troszczyła się o nic. Czasem, kiedy Mal leżała nocą na pomarańczowej, plastikowej kanapie, ogarniała ją tępa groza.

Wiedziała, że jeżeli umrze, nikogo na całym bożym świecie to nie obejdzie. Była naprawdę niczyja.

Jeszcze teraz wystarczyło jej zamknąć oczy, by zobaczyć starą, odrapaną przyczepę, poczuć zapach morza, gnijących śmieci, kwaśny odór biedy. Przenosiła się do nich w jednej chwili – mieszkała tam, wdychała tamto powietrze, nienawidziła takiego życia.

Teoretycznie wynajęły przyczepę na lato. Była mała i gorzej niż obskurna, bo brzydka. Wszystko w niej było zniszczone i poszarzałe, z wyjątkiem plastikowej kanapy, choć można było podejrzewać, że i ona straciła czerwony odcień i stała się krwistopomarańczowa. Matka zajmowała sypialnię na tyłach przyczepy, z małym, szczelnie zamkniętym oknem. Nie można go było otworzyć nawet w najgorętsze dni.

Mary Mallory próbowała podważyć je śrubokrętem, wypchnąć, wyrwać z zawiasów.

Ponieważ na okno nie było mocnych, w upalne noce matka po prostu przenosiła się do salonu, szeroko otwierała drzwi i przez całą noc oglądała telewizję, podczas gdy Mary Mallory próbowała zwabić sen.

Matka była uzależniona od telewizji. Oglądała wszystko, jak leci, wszystkie powtórki i wznowienia, choć Mary Mallory mogłaby przysiąc, że matka nie słyszała ani słowa. Obrazy po prostu przepływały przed jej oczami: ludzie, miejsca, wydarzenia, podczas gdy dym z papierosa snuł się wieczną stróżką ku sufitowi.