Mary Mallory nie sądziła, by matka żyła poprzez telewizję, tak jak ona żyła swego czasu poprzez kino, telewizor był matce potrzebny po to, by przypomnieć jej, że w ogóle żyje. Nawet nie zmieniała kanałów, oglądała ciurkiem to, co się pojawiło na ekranie po włączeniu telewizora.
Mary Mallory próbowała namówić matkę na pójście spać.
– Chodź, mamo – mówiła, ustawiając się przed telewizorem. – Jest strasznie późno, a ja muszę się trochę przespać.
Matka spoglądała na nią przelotnie i zapalała następnego papierosa.
– Oglądam telewizję – odpowiadała łagodnie. Ale patrząc w nieobecne oczy, Mary Mallory wiedziała, że matka ma własną ścieżkę dźwiękową w głowie.
Matka nigdy nie znalazła pracy. Żyły z zasiłków rządowych i do obowiązków Mary Mallory należało pójść co poniedziałek do biura opieki społecznej i odebrać kupony żywnościowe.
– To znowu ty! – mówiła panna Aurora Peterson, spoglądając na nią znad długiego nosa. Poprawiała sznur drobnych perełek na kościstej, ale bardzo szacownej piersi i sięgała po teczkę z napisem: „Malone”. Choć Mary Mallory była pewna, że panna Peterson zna na pamięć każdy szczegół ich nędzy, nadal robiła wielkie przedstawienie z przewracaniem papierów, podnoszeniem wzroku i mówieniem:
„hm…hmmmm… No tak…”
Mary Mallory myślała często, że byłoby lepiej, gdyby w biurze pomocy społecznej pracowali ludzie, którzy naprawdę potrzebowali pomocy. Z pewnością odnosiliby się z większą uprzejmością i współczuciem do towarzyszy niedoli.
Ale panna Aurora Peterson mieszkała po właściwej stronie torów, w ładnym białym domu, ocienionym przez stare dęby. W tym samym domu, w którym się urodziła, i który otrzymała w spadku po ojcu. Nosiła bladoniebieskie garsonki i trzy razy do roku robiła trwałą w salonie fryzjerskim „U Jody”, gdzie malowała sobie również paznokcie na bladoróżowy kolor. Jeździła prawie nowym, białym buickiem, spędzała dwutygodniowy urlop w tym samym ośrodku wczasowym w górach i co niedziela uczęszczała do prezbiteriańskiego kościoła w Golden, choć w sercu nie żywiła miłości dla nikogo – Mary Mallory podejrzewała, że nie miała jej nawet dla Jezusa – ale dawało jej to okazję zaprezentowania nowego kapelusza.
Mary Mallory wbijała wzrok w porysowane linoleum i zniszczone buty ludzi stojących za nią w kolejce, podczas gdy panna Petersom czytała jej akta tak wnikliwie, jakby łamała tajemniczy szyfr. Po pięciu minutach podnosiła wzrok i mówiła ze znużeniem: Malone, Malone, kiedy twoja matka weźmie się w końcu za jakąś pracę, zamiast kazać za siebie płacić nam, podatnikom?
Brała wielką, gumową pieczęć i odciskała ją w stosownym miejscu, potem odliczała kupony żywnościowe i przepychała je przez mały otwór w szybie, która chroniła ją przed szorstkością manier i niewyparzonymi językami tych, którym noga się powinęła. I ani razu nie spojrzała na Mary Mallory.
Z twarzą płonącą ze wstydu, Mary Mallory jechała na dragi koniec miasta do supermarketu. Brała wózek i szybko szła między półkami, wybierając artykuły spożywcze: pudełko płatków kukurydzianych, mleko, margarynę, żółty ser, mortadelę i krojony salceson. Potem wybierała puszkę fasoli, pół funta najtańszego mięsa mielonego i puszkę najtańszej kawy. Przechodziła do działu warzyw po dwa słodkie ziemniaki i dwa zielone jabłka. Szła do kasy, gotując się na drugie upokorzenie tego dnia.
Fala krwi podchodziła jej do twarzy, kiedy kasjerka odliczała kupony. Bała się, że nakupowała za dużo i kierowniczka sklepu każe jej odstawić coś na półkę.
Przyciskając do siebie brązową, papierową torbę, szła potem na małą stację benzynową, której właściciel sprzedawał jej papierosy, mimo że była nieletnia.
Uważała, że jest to humanitarny akt z jego strony. W rzeczywistości robił to, ponieważ nie potrafił wyrzec się najdrobniejszego zysku, a nie dlatego, że było mu jej żal. Tak czy inaczej, oszczędzał jej kłopotów. Po roku pobytu w Golden matka przestała wychodzić z przyczepy, a Mary Mallory była pewna, że bez papierosów matka naprawdę oszaleje.
Wychodziła z domu tylko wtedy, gdy ogarniała ją czarna depresja. Po powrocie ze szkoły, Mary Mallory zastawała wtedy pustą przyczepę. Wyruszała na poszukiwanie matki i znajdowała ją na urwisku, wpatrzoną w morze, albo powoli spacerującą po plaży, zupełnie obojętną na wiatr i deszcz, na gigantyczne fale, walące z hukiem, od którego ziemia drżała pod stopami.
Ostatecznie matka wracała do domu. Suszyła przemoczone ubranie i mokre włosy, robiła sobie kawę i włączała telewizor, jakby nawałnica uciszyła burzę, szalejącą w jej mózgu.
W drodze z supermarketu Mary Mallory mijała często dziewczęta ze szkoły. Były ubrane w śliczne, nowe swetry i jeździły na czerwonych rowerach o metalicznym połysku, a usta miały pomalowane różową, błyszczącą szminką. Zazwyczaj jej nie zauważały, a kiedy już natknęły się na nią wzrokiem, szybko spoglądały w inną stronę. Rozmawiając z przejęciem o chłopcach, jechały wolniutko w chmurze perfum, które właśnie zakupiły w drogerii na Main Street.
Mary Mallory przerzucała torbę z zakupami na drugie ramię, poprawiała sowie okulary w plastikowych oprawkach i z zazdrością zerkała na dziewczęta. Była ślepa jak nietoperz, a szkła były tak grube, że przypominały dno butelki coca-coli. Miała wrażenie, że się za nimi chowa, że nikt jej nie widzi. Chyba rzeczywiście była niewidoczna, bo inaczej dziewczęta powiedziałyby przynajmniej „cześć”. Z drugiej strony, nikt nigdy nie mówił jej „cześć”.
Doskonale pamiętała pierwszy straszny dzień w szkole. Sekretarka zaprowadziła ją do klasy i wypchnęła na środek. Wwierciło się w nią trzydzieści par oczu.
Przywitajcie się z Mary Mallory – zarządziła nauczycielka. Ze zniecierpliwieniem spoglądała na dziewczynkę, bezradnie stojącą przed klasą.
– Dzień dobry, Mary Mallory! – powiedziały dzieci chórem i znów rozległy się chichoty.
Mary Mallory bąknęła: „Dzień dobry” i chyłkiem przemknęła do ławki, którą wskazała jej nauczycielka.
Obawiała się odrzucenia, zupełnie niepotrzebnie, ponieważ i tak nikt z nią nie rozmawiał. Nikt nie zaproponował, że oprowadzi ją po szkole, że zostanie jej przyjacielem. Nikt nawet nie wytykał jej palcem ani się z niej nie wyśmiewał.
Jeżeli chodzi o siódmą klasę szkoły podstawowej w Golden High, Mary Mallory mogłaby w ogóle nie istnieć.
Najbardziej dokuczała jej panująca wokół niej cisza. W domu matka rzadko się odzywała, zagubiona we własnym świecie. A w szkole, jeżeli nie liczyć pytań ze strony nauczycielki, nikt się z nią nie witał. Zawsze była nieśmiała, a teraz zupełnie zamknęła się w sobie. Uznała, że dzieje się tak dlatego, ponieważ jest brzydka, biedna, ponieważ wszyscy uważają jej matkę za wariatkę, ponieważ w każdy poniedziałek musiała ustawiać się w kolejce do okienka protekcjonalnej panny Aurory Peterson w biurze opieki społecznej i wręczać hańbiące kupony żywnościowe w „Golden Supermarket”. Ponieważ jej ubranie było tanie i kupowane w sklepach z używaną odzieżą; ponieważ kupować „Glamour”, coca-coli, szminek i perfum w drogerii nie mogła ponieważ była nikim. Niewidzialną dziewczyną z Golden High. Przynosiła zakupy do domu i wkładała je do szafek. Wręczała matce papierosy. Nieraz dostrzegała błysk przyjemności w jej pustych oczach. – Dziękuję Mary Mallory – mówiła głosem, który skrzypiał jak nieposmarowane drzwi. I już się więcej tego dnia nie odzywała. Nierzadko Mallory wkładała sweter i szła na spacer wzdłuż urwiska, wpatrywała się w wzburzony ocean i trudno jej było uwierzyć, że tak się kiedyś cieszyła na wieść że jedzie nad morze, do Golden High, 906 mieszkańców. Mogła się założyć, że przyjaźnie zmienili liczbę ludności na 908 odkąd zamieszkały tu z mamą.