Kuchnia Harry’ego, nie mająca w sobie nic staroświeckiego – czarny granit i metal – była doskonale wyposażona, choć Harry nie miał czasu na kucharzenie i życie towarzyskie. Ekspres do kawy był jedynym sprzętem gospodarstwa domowego, który odpracowywał swoje. Teraz bulgotał i parskał. Czerwony czasownik mrugnął w końcu, sygnalizując, że kawa gotowa. Harry pomyślał ze zniecierpliwieniem, że jego życiem żądzą właśnie takie czasowniki, zielone lub czerwone.
Napełnił biały kubek kawą, wsypał dwie łyżeczki cukru i szedł już w stronę Nautilusa, kiedy zadzwonił telefon.
Z rezygnacją podniósł słuchawkę. O piątej dziesięć telefon mógł oznaczać tylko kłopoty.
– Co się stało, Profesorku? Squeeze nie trafił w budzik? – zapytał Carlo Rossetti, jego partner i kumpel.
– Nie dał mi moich pięciu minut ekstra – powiedział popijając łyk gorącej kawy.
– Pewnie chciało mu się lać.
– Przykro mi, że tak wcześnie dzwonię, ale zakładam, że chciałbyś wiedzieć.
Mamy kolejną dziewczynę, zgwałcona i pocięta. Z tym że nie umarła. To znaczy – jeszcze nie umarła. Jest w Mass General, [szpital stanowy Massachusetts.] ale, moim zdaniem, to kwestia minut.
Harry rzucił okiem na czasownik, który zaledwie przed minutą tak go zirytował.
– Spotkamy się w szpitalu. Przekaż szefowi, że już jadę. Jest przytomna?
Powiedziała coś?
– Nic, o czym bym wiedział. Dopiero tu dotarłem. Chłopaki na nocnym mieli labę aż do trzeciej, kiedy przyszło zgłoszenie. Dwaj rybacy znaleźli ją na plaży w pobliżu Rockport. Ekipa ratownicza przetransportowała ją tu helikopterem. Na służbie byli McMahan i Gavel, obaj tu są, ale ta mała jest nasza, Harry.
Wiedziałem, że zechcesz przejąć sprawę.
Harry przypomniał sobie okaleczone ciała dwóch poprzednich ofiar.
– Będę tam za dziesięć minut – powiedział ponuro.
Nie miał czasu na prysznic, ani nawet na umycie zębów. Opryskał twarz zimną wodą, przepłukał usta płynem Listerine, wciągnął dżinsy, sztruksową koszulę i starą, skórzaną kurtkę. Zagwizdał na psa i po trzech minutach opuścił mieszkanie.
Jeszcze nie pozbył się namiętności do szybkich samochodów. Poobijany jaguar, rocznik 1969, stał zaparkowany na swym zwykłym miejscu po drugiej stronie ulicy.
Pies ulokował się na pięknym, skórzanym fotelu w kolorze kawy z mlekiem.
Wyprysnęli z Louisburg Square i po chwili mknęli już w stronę szpitala.
3.
Szpital miejski był masywnym szarym budynkiem, stojącym tuż przy głównej ulicy. Wokół szumiały samochody, powietrze zdawało się wibrować od nieprzerwanego zawodzenia syren pogotowia, wozów policyjnych i grzechotania śmigieł helikopterów, startujących z dachu.
Harry wjechał na parking zastrzeżony dla policji. Z uwagi na psa uchylił tylną szybę i biegiem ruszył w stronę izby przyjęć. W drzwiach zderzył się z lekarzem w białym kitlu.
– No, no, ale się panu śpieszy! – powiedział doktor łagodnie, poprawiając okulary w rogowej oprawie.
Nie zwalniając biegu, Harry rzucił mu przepraszające spojrzenie przez ramię.
– Przepraszam! O, to pan, doktorze Blake. Proszę mi wybaczyć, śpieszę się.
Doktor z uśmiechem potrząsnął głową.
– Nigdy nie widziałem, żeby się pan nie śpieszył – zawołał w ślad za Harrym.
Może w czymś pomóc?
Harry zamachał w odpowiedzi rękami.
– Nie pański departament, doktorze. Przynajmniej na razie. – Spoważniał, uświadomiwszy sobie znaczenie tego, co powiedział. Doktor Blake był szefem patologii w szpitalu i lekarzem pracującym dla bostońskiego departamentu policji.
Również siostra dyżurna przy stanowisku pielęgniarek znała Harry’ego.
– Pierwsze piętro, oddział intensywnej terapii, ostatni pokój na prawo – powiedziała, kiedy przed nią stanął. – Podali jej siedem litrów krwi.
Nieprzytomna, stan krytyczny. Nie, nie wydaje mi się, żeby przeżyła.
Ich oczy się spotkały.
– Jezu! – szepnął Harry. Siostra przeżegnała się prędko.
– Będzie potrzebowała Jego pomocy – odparła.
Harry wyminął tłumek przy windzie i wbiegł na piętro, przesadzając po dwa stopnie. Przed drzwiami oddziału intensywnej terapii przystanął, wziął głęboki oddech i przesunął dłonią po nie czesanych jeszcze włosach. Przymknął na chwilę oczy, gotując się na wstrząs.
Zapach szpitala ciągle na niego działał, choć jako pacjent przebywał w nim zaledwie raz, kiedy miał pięć lat i wycięto mu migdałki, po czym karmiono lodami równo przez tydzień. Nie pamiętał, żeby doznał na tym tle urazu, ale widocznie wspomnienie pozostało.
Pneumatyczne drzwi zamknęły się z cichym sykiem.
Rossetti stał oparty o ścianę. Jego ciemne, lśniące włosy były starannie przylizane, biała koszula nieskazitelnie świeża, czarne spodnie odprasowane.
Piłował sobie paznokcie i przez idealne zęby gwizdał „Nessun Dorma”. Przypominał raczej wczesnego Travoltę w sobotni wieczór, niż detektywa wydziału zabójstw na służbie o godzinie piątej dwadzieścia pięć rano.
Mimo powagi sytuacji, Harry musiał się uśmiechnąć. Carlo Rossetti miał trzydzieści dwa lata, wydatną szczękę, ciemne oczy i powodzenie u kobiet. Zjawił się tu prawdopodobnie wprost z wczorajszej randki, ale wyglądał, jakby wyszedł z rąk swojej mamy Włoszki – odprasowany, najedzony, gotowy do działania.
– Nie wyżyje – powiedział bezbarwnym tonem. Harry sprawiał wrażenie zdziwionego.
– Skąd wiesz?
– Widziałem ją. Jest już jedną nogą na tamtym świecie – wzruszył ramionami. – Sam zobacz.
Przed izolatką stał umundurowany policjant. Zasalutował i, przepuszczając Harry’ego, powiedział: „dzień dobry”.
Harry pchnął drzwi i jednym spojrzeniem ogarnął scenę: pochyloną nad aparaturą pielęgniarkę, migający monitor i młodą kobietę, leżącą bez ruchu na wąskim łóżku, podczas gdy krew i plazma płynęły w nią przez plastikową rurkę.
Zabandażowane ręce sztywno spoczywały na kocu. Młoda twarz była śmiertelnie blada pod aureolą poszarpanych włosów.
Pielęgniarka zerknęła na niego.
– Jest w szoku, może z tego, wyjdzie – powiedziała miękko. Harry dałby wiele, żeby uwierzyć jej, nie Rossettiemu.
– Istnieje szansa, że się obudzi i z nami porozmawia?
– Nawet jeżeli odzyska przytomność, nie sądzę, żeby chciała z wami rozmawiać.
– Potrzebujemy jej. Jest naszą jedyną szansą, by złapać zabójcę. Może widziała jego twarz. Może wie, kto to jest.
Pielęgniarka westchnęła. Słyszała, co zrobił dwóm poprzednim ofiarom.
– Tym razem nie odciął brodawek.
Harry patrzył na młodą kobietę podłączoną do kroplówki, na jej zabandażowane nadgarstki i twarz bez kropli krwi. Ten obraz pozostanie w nim na zawsze, a przynajmniej do czasu, gdy zrobi, co do niego należy. Odwrócił się i wyszedł.
Rossetti przestał piłować paznokcie. Trzymał teraz w dłoniach dwa papierowe kubki, z jednego popijał kawę, drugi podał Harry’emu.
– No i? Co myślisz?
– Myślę, że powinniśmy zacząć się modlić. Przez chwilę pili kawę w milczeniu.
– Co z rybakami? – zapytał w końcu Harry.
– Niewiele. Miejscowa policja spisała zeznania i przefaksowała je do centrali.
Mówią, że nie widzieli nic, co miałoby jakieś znaczenie, słyszeli tylko warkot silnika w ciemnościach. Potem zobaczyli ciało… przepraszam, ofiarę. Parę minut wcześniej złapaliby faceta na gorącym uczynku. Dziewczyna miała pecha.
– Znamy jej nazwisko?
– Pracują nad tym. Nie miała przy sobie żadnego dowodu tożsamości, torebki, kluczyków. Nic.
Harry skinął głową. W Bostonie mieszkało tysiące młodych kobiet, ale ponieważ poprzednie ofiary były studentkami, istniało duże prawdopodobieństwo, że ta również się nią okaże. Ułatwi to im poszukiwania. Za parę godzin powinni znać jej nazwisko.