Выбрать главу

– Ten dragi jest cały pana, Profesorku – powiedział jeden z sanitariuszy, kiedy nieśli rannego do ambulansu.

Wszedł Rossetti. Stanął obok Harry’ego i spojrzał na martwego mężczyznę.

– Profesorku, nigdy nie przyszło ci do głowy, że wybrałeś zły zawód? Trzeba było trzymać się adwokatury. Łatwe, czyste i przyjemne zajęcie. Z pewnością lepiej płatne.

Na miejsce przybył lekarz sądowy, następnie technicy policyjni i rozpoczął się, aż nazbyt dobrze znany, rytuał zabezpieczania miejsca zbrodni.

Na parkingu policja zatrzymała dwóch świadków, którzy widzieli napastnika wybiegającego ze sklepu. Twierdzili, że wymachiwał bronią i wskoczył do czekającego samochodu. Wiedzieli już, że zranił młodego mężczyznę pracującego w sklepie, starszy, ten, który zmarł, musiał być klientem.

– Znalazł się w złym miejscu, w niewłaściwej chwili – powiedział Harry z goryczą, kiedy lekarz skończył oględziny. Technicy obrysowali ciało białą kredą. Zwłoki zapakowano do czarnego worka i zapięto na suwak. Harry ze smutkiem pomyślał, że zamordowanego człowieka pozbawia się nie tylko życia, ale i dostojeństwa śmierci.

– Jakiś karabin maszynowy – powiedział technik energicznie. – Prawdopodobnie Uzi, albo coś w tym rodzaju. Technicy powiedzą ci dokładnie, który model.

Policjanci dysponowali już opisem samochodu napastnika – była to biała furgonetka. Harry nastawił uszu. Uważnie przesłuchał dwoje świadków. Jednym z nich była kobieta w średnim wieku; szła właśnie do sklepu, kiedy zobaczyła wybiegającego mężczyznę.

Była blada i roztrzęsiona, ale potrafiła przedstawić w miarę dokładny opis wydarzeń.

– To mogłam być ja – powtarzała raz po raz. – Dwie minuty wcześniej i trafiłyby we mnie.

Drugim świadkiem był bezdomny, który kręcił się koło sklepu, zbierając puszki po napojach, żeby potem sprzedać je za parę centów, a pod wieczór kupić butelkę najtańszej wódki. Było jeszcze za wcześnie, nie zdołał uzbierać na wieczorną dawkę bimbru, opowiedział więc w miarę dokładnie, co widział.

– Biała furgonetka, ford – powiedział stanowczo. – Stary i mocno zajeżdżony.

Trochę zardzewiały. Taki wóz nie powinien jeździć po naszych ulicach, panie władzo. Bieda z nędzą na czterech kołach.

– Masz rację, stary – kiedy nikt nie patrzył, Harry wsunął mu w rękę parę dolarów.

Prawdę mówiąc, zamiast zardzewiałym fordem wolałby się zająć losem tego starego.

Świadkowie z zapałem opisywali samochód, ale Harry wiedział, że wóz był najprawdopodobniej kradziony, a zabójca porzuci go przy pierwszej okazji. Dałby głowę, że było to zabójstwo na tle narkotyków. I że było powiązane z zabójstwem sprzed paru tygodni – domniemanym przejechaniem. Postanowił, że wybierze się wieczorem do Moonlighting Club, popyta ludzi. Nie, żeby byli informatorami, ale kiedy ofiarą padał ktoś spośród nich, dzielili się czasem swoją wiedzą.

Technicy policyjni nadal pracowali na miejscu, a Rossetti i Harry pojechali na komendę.

W połowie drogi otrzymali drugi meldunek: zabójstwo w starym magazynie przy Atlantic Avenue. Azjata z uciętą głową. Harry pomyślał, że znowu kłaniają im się narkotyki.

– Prochy, seks i pieniądze – zawtórował jego myślom Rossetti.

– Niepotrzebne skreślić i motyw gotowy.

Był to długi, ciężki dzień, jeden z tych, które pozostawiają bolesne ślady w mózgu, jeżeli nie w sercu, jak morderstwo Summer Young.

Odwrócił się do następnych noszy, na których leżał chłopiec. Miał najwyżej sześć lat i patrzył na niego z przerażeniem.

– Mamusia – szepnął chłopiec, odprowadzając wzrokiem nosze, popychane przez pielęgniarkę.

Doktor Blake potrząsnął głową. Według wszelkiego prawdopodobieństwa do rana chłopiec nie będzie miał już matki.

– Wszystko dobrze, mały – powiedziała Suzie Walker, uspokajająco.

– Pan doktor zajmie się twoją mamą. Teraz musi sprawdzić, czy tobie coś się nie stało. Powiedz mu tylko, gdzie cię boli.

Doktor Blake westchnął i zabrał się do pracy. Sceny takie jak ta tylko potwierdzały słuszność jego decyzji, by specjalizować się w patologii. Pacjenci, z którymi miał do czynienia byli już fait accompli. [(franc.) – rzecz dokonana] Dzieci tych pacjentów wiedziały, że ich matki nie żyją, on musiał im powiedzieć, jak umarły.

Rossetti przebił się przez tłum przy drzwiach i jednym spojrzeniem ogarnął salę.

Izba przyjęć przypominała krajobraz po bitwie. Jak dotąd w mieście zdarzył się karambol czterdziestu samochodów, niezliczona ilość kraks, dwa auta zostały zmiażdżone przez szesnastokołową ciężarówkę, parę innych przez padające drzewa.

– Można by pomyśleć, że ludzie nie widzieli deszczu – powiedział ze zdumieniem do dyżurnej pielęgniarki. – Ja w drobnej sprawie. Chodzi o ofiarę strzelaniny w „7 Eleven”.

Pielęgniarka sprawdziła w komputerze.

– Oddział intensywnej terapii, jak zwykle – powiedziała.

– Wyżyje?

Ponownie spojrzała na ekran.

– Wyjęli mu z klatki piersiowej trzy kule. Dwie inne przeszły na wylot. Nie, detektywie, nie wydaje mi się, by wyżył.

Rossetti z zatroskaniem pokiwał głową. Ranny mężczyzna był afro-Amerykanem, miał dwadzieścia pięć lat, żonę i małego synka. Gorycz zalała mu serce, kiedy pomyślał o własnej rodzinie, ojcu, który prowadził małą pizzerię na North End.

Tego typu restauracyjki i bary były najczęstszym obiektem rabunku i przemocy, a to mu się wcale nie podobało. Działo się na jego własnym podwórku.

Przeszedł przez poczekalnię w stronę schodów w końcu holu. Wszystkie krzesła były zajęte przez roztrzęsionych ludzi, którzy zbiegli się tu w poszukiwaniu krewnych i przyjaciół. Na ich bladych twarzach malował się strach.

Minęła go Suzie Walker. Miała krew na białym fartuchu i była krańcowo wyczerpana. Skinęła mu głową bez uśmiechu. Obejrzał się za nią, ale dziś nie próbował jej zaczepić. Kiedy otworzyła drzwi, ujrzał dziecko na noszach i pochylonego nad nim doktora Blake’a w cywilnym ubraniu.

– Jedna z tych nocy – pomyślał posępnie. – Jedna z tych potwornych nocy, które zdarzają się raz na parę lat.

Kiedy pół godziny później zszedł na dół, poczekalnia znów była pusta i spokojna.

Zakrawało to na cud.

– Cisza przed burzą? – zapytał dyżurną pielęgniarkę.

– Mam nadzieję, że na dzisiaj koniec – powiedziała. – Większość personelu pracuje od rana.

Rossetti zerknął na zegarek. Było po dwunastej w nocy.

– Życzę szczęścia – powiedział na odchodnym. Szczęście nie dopisało postrzelonemu z „7 Eleven” i teraz on, Rossetti musiał zawiadomić młodą żonę, że została wdową. Wolałby drwa rąbać.

Harry właśnie dotarł do domu, kiedy zadzwonił Rossetti i potwierdził jego najgorsze obawy. Myśląc o zabójcy, użył wielu mocniejszych określeń niż „drań”.

I był bardzo zadowolony, że to nie on musiał zanieść wiadomość wdowie.

Rzucił torbę na podłogę w holu, wziął rozradowanego psa na mokry spacer, a po powrocie stwierdził obojętnie, że Squeeze w całym domu zostawił błotniste ślady.

Nic go to nie obchodziło. Cieszył się, że żyje.

Pomyślał z żalem, że jest za późno, by zadzwonić do Mallory. Postanowił, że zrobi to rano, natychmiast po przebudzeniu. Wyobraził ją sobie w antycznym francuskim łóżku. Uśmiechnął się na tę myśl. Uśmiech nie schodził mu z ust, kiedy się rozbierał, brał prysznic i zakładał dresowe spodnie i białą koszulkę z napisem „Fuzz-Buster”. Z nadzieją zajrzał do lodówki. Znajdował się w niej karton przeterminowanego mleka, resztka trzydniowej pizzy i parę puszek Heinekena.